Zajęcia linowe 3 – Góra Birów

Kolejny, w naszym wykonaniu  już drugi weekend na skałach Góry Birów minął pod znakiem spieczonych słońcem karków i obitych łokci oraz kolan. Chociaż w piątek wieczorem, gdy wszyscy spotkaliśmy się na polu namiotowym było świeżo po deszczu, a w sobotę rano obudziło nas stukanie kropel wody o tropiki namiotów, pierwsze wpięcia przyrządów w liny wykonywaliśmy już w niemalże 30 stopniowym upale.

Cała wyprawa rozpoczęła się standardowo od pobrania sprzętu z klubowego magazynu i rozdysponowania go między tą częścią kursantów, która posiada samochody. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji, wyznaczony wcześniej kierownik wyjazdu – Sebastian uległ kontuzji i przekazał mi władzę. Niemniej szybko w piątek wymieniliśmy się potrzebnymi informacjami i można było ruszać do Podzamcza. Stałym punktem wyjazdów na Jurę jest stanie w korku na drodze A4 (alternatywą jest prawie o godzinę dłuższa jazda przez Wieluń), tym razem nie było inaczej. Gdy wszyscy dotarliśmy na miejsce było już ciemno a ognisko płonęło w najlepsze. Pozostało rozstawić namioty, rozpakować się, pogadać chwilę przy ogniu i wyspać przed ciężką sobotą.

W wyspaniu bardzo pomogli nam motolotniarze, którzy zarówno w sobotę, jak i w niedzielę urządzali sobie przed 6.00 rano wyjątkowo niskie przeloty, nad naszym polem namiotowym. Dzięki temu o 7 prawie wszyscy już w pełni rześcy i pokrzepieni wypełzali namiotów w celu przygotowania się do dnia zajęć. Szybkie śniadanie, chaotyczne pakowanie się i po 9.00 spotkaliśmy się pod skałą z Guciem, Izą i Szufladą – naszymi instruktorami. Na początku poznaliśmy założenia treningowe tych zajęć – techniki linowe mają stać się dla nas sposobem bezpiecznego i sprawnego poruszania się po jaskiniach, a nie walką o przetrwanie na pierwszej przepince. W związku z tym w pełni zmotywowani spędziliśmy cały dzień na ćwiczeniu. Walcząc przez ponad 6 godzin na południowej ścianie Góry Birów w pełnym słońcu zdołaliśmy przećwiczyć wszystkie przepinki, odciągi, trawersy, wejścia i zjazdy oraz irytowanie instruktorów przede wszystkim. Sobotę zakończyliśmy obiadem w miejscowej restauracji i rozmowami przy ognisku.

Kolejnego dnia standardowo przywitał nas warkot silników motolotni – znak, że należy zacząć się zbierać. Niedziela niewiele różniła się od dnia poprzedniego, udaliśmy się w skały i po krótkiej pogadance już wisieliśmy na linach. Jako że był to drugi dzień, zaufanie do liny i poczucie komfortu w bezwładnym wiszeniu rosły, a kolejki na przepinkach trwały krócej niż zwykle. Tak czy owak nie mogło być idealnie, słońce dawało nam porządnie popalić, szczególnie na szczycie skały przy oczekiwaniu na zjazd. Dzięki temu wszyscy wróciliśmy do Wrocławia z wypalonymi na głowach obrysami kasków i zapasem witaminy D na cały rok. Poza standardowymi przepinkami, zjazdami i wchodzeniem po linie w niedzielę mieliśmy okazję przećwiczyć poruszanie się na linach kierunkowych i tyrolce. Cały dzień minął równie szybko jak sobota, niestety po obiedzie nie było już czasu na ognisko i rozmowy, trzeba było odpalać silniki i wracać skąd przyjechaliśmy.

Bogatsi w nowe umiejętności i doświadczenia rozjechaliśmy się do domów jednocześnie czekając niecierpliwie na kolejne zajęcia. Za dwa tygodnie czeka nas pierwsze wejście do jaskini pionowej, będzie to sprawdzianem tego co wyćwiczyliśmy w skałach.