Słowenia – 11-14.11.2016

Za siedmioma górami, za czterema granicami, za tysiącem kilometrów leży sobie Słowenia – kraj drogich autostrad, hurtowych zakupów bananów oraz mnóstwa jaskiń. Pięknych, dodajmy, jak z bajki. Pojechał więc dwór króla Seby I na wycieczkę, a jak było posłuchajcie…

IMG_4012

Nasze dwa mechaniczne rumaki rączo mknęły przez kraj Szwejka, ojczyznę Straussa, by w środku nocy (lub pod jej koniec) stanąć przy Križnej Jamie, od której zaczęliśmy przygodę ze słoweńskim krasem. Jaskinia jest turystyczna, zwiedza się ją z przewodnikiem, ale nie ma w niej światła, nie ma chodników i betonu, czyli pełna natura. Na początku każdy dostaje twarzowe wdzianko w kolorze czerwieni, kaloszki, kask na głowę i światełko, a także – w miarę potrzeby – drugą parę skarpet i sweter.

Križną Jamę można zwiedzać na trzy sposoby/trasy, przy czym trasę pierwszą odrzuciliśmy w przedbiegach, bo trwa godzinę i (prawie) nic interesującego tam nie ma. Wszyscy chcieliśmy zobaczyć trasę najdłuższą, ale przewodnicy byli nieugięci – tylko czwórka wybrańców mogła tego doświadczyć. Nie żeby z nami było coś nie tak – chodziło o doświadczenie drugiego przewodnika, który za mało jeszcze znał dalszą trasę, by prowadzić tam turystów, czyli nas. Jaskinia składa się z 22 jezior, które tworzy przepływająca tu rzeka. Križną zwiedza się głównie z poziomu pontonu, wychodząc z niego w miejscu, gdzie wody jest zbyt mało, by płynąć. W momentach wysiadki pan przewodnik dokładnie pokazuje, gdzie można postawić stopę, by nie zaszkodzić sobie (np. nie wpaść do zbyt głębokiej miski), ale przede wszystkim jaskini. W Kalwarii, punkcie, w którym kończy się trasa średnia, mieliśmy sporo czasu na fotki, bo miejsce jest cudowne – małe kaskady wody, wszędzie mnóstwo nacieków, koło których można stać, przechadzać się i pozować. Dostaliśmy też… herbatę i kawę, które naprędce przygotowali przewodnicy. Jedna ekipa wróciła z tego miejsca z powrotem do wejścia/wyjścia, druga popłynęła dalej.

Zanim cały królewski dwór* znowu się spotkał, minęło trochę godzin, zaczęło lać i generalnie dalsze plany objęły tylko zakupy i znalezienie komnat, co i tak zajęło trochę czasu.

IMG_4004

W sobotę pobudkę obwieściła Straż Przyboczna już o 7.00, a po 9.00 byliśmy przy pierwszej dziurze – Mačkovica. I już wiedzieliśmy, co będziemy robić przez kolejne jaskinie i dni. Ładne nacieki? To trzeba się ustawić: poświecić na sufit, na stalaktyty, nie świecić w obiektyw i nie ruszać się na trzy, czte i RY. Sid, ups, Karocy, był w swoim żywiole, a my staraliśmy się mu nie przeszkadzać, ba nawet pomagać trochę i świecić, gdzie sobie zażyczył. Mačkovica Jama wyglądała z początku niepozornie, dopóki nie doszliśmy do sporej sali, w której nie było fotek (nie dotarł fotograf), były tam również błotniste korytarze, w których wspinaczka i złażenie dostarczały komentarzy i niezłych emocji. Tuż przed wyjściem postanowiliśmy jeszcze wszyscy zrobić coś dla Gochy – czyli przekazać jej nasze wsparcie w drodze na biegun południowy (www.samotnienabiegun.pl).

Po Mačkovicy przerwa na kawunię. Okolica jest bowiem całkiem cywilizowana. Ponadto nie trzeba chodzić po 4 godziny z plecakiem, wystarczy zaparkować rumaki na kawałku pobocza, przejść się 10–15 min. i wejść do podziemi.

Zatem po kawuni kolejne dziury. W otworze Vranjej zmieściłoby się z 10 tirów co najmniej, więc i my daliśmy radę. Z wejściem nie było problemów, gorzej ze znalezieniem miejsca, gdzie jaskinia puści dalej. Szukaliśmy, szukaliśmy, zaglądaliśmy, ustawialiśmy się do zdjęć – z przodu, profilu, z tyłu, a nawet do góry nogami – i nic, nie puściło. To wyszliśmy na powierzchnię i ruszyliśmy dalej. I się pogubiliśmy. To znaczy zgubiliśmy króla (wg króla, to dwór się zgubił). Chodziliśmy po jesiennym bukowym lasku, ubrani w stroje maskujące i krzyczeliśmy w poszukiwaniu władcy, który – jak się niebawem okazało – czekał na nas przed otworem jaskini Skednena. Była to dziura o tyle ciekawa, że niewiele tam było rzeczy ciekawych 😉 dwuotworowa, a więc przelotowa, wielka niczym tunel drogowy lub kolejowy. Ale były fajne ściany i mogliśmy – na trzy, czte i RY – pobawić się w teatrzyk cieni. Zabawy były to przednie. Droga z drugiego otworu wydała się nam zbyt stroma i zarośnięta, zrobiliśmy więc w tył zwrot i byliśmy w tym samym miejscu, z którego startowaliśmy. Następnie, olewając wskazania GPS, ruszyliśmy drogą i dotarliśmy do rumaków, by w ostatnim blasku dnia wyjąć zabaweczki do kolejnej, tym razem wymagającej lin, dziury – Najdeny. Trzeba Wam wiedzieć, drodzy czytelnicy, że w słoweńskich jaskiniach jest mega ciepło. Gdy staliśmy nad otworem Najdeny, mocno dopingowaliśmy poręczującego Parobka, by się pospieszył, bo na dworze było czuć przymrozek, a z dziury buchało przyjemne ciepełko. Wystarczył jeden zjazd, nawet nie bardzo długi, by dojechać do sporego korytarza, którym szliśmy, szliśmy i szliśmy – trochę w dół, trochę po błotku, trochę po wodzie, potem drugi zjazd i… nic. Tu woda, tam woda, śliskie ściany, z których można odpaść do wody. Zwinęliśmy drugi sznurek i poszliśmy w inną stronę, tam, gdzie puściło. Znowu spory korytarz znowu góra-dół, trawers z założoną stalową poręczówką i jeziorko, które jednak miało drugi brzeg. Odważni przeprawili się przez wodę i weszli na błotnistą górę, tym, którym nie w smak było moczyć kalosze zawrócili i wyszli. I to zgodnie z planem wyszli! Tuż obok jaskini jest mała wiata lokalnego klubu speleo (?) – jest dach, ława, stół, ściany zabezpieczone streczową folią, góra drewna i koza (czyli piecyk, całkiem jak na Smoluchowskiego!), nawet różowy pony strzeże tego miejsca. Nie zatrzymaliśmy się tam, lecz pędziliśmy do rumaków, bo zegar wybijał coraz późniejsze godziny. Ok. 22.00 byliśmy gotowi do powrotu.

IMG_4034

W naszych komnatach zaskoczenie – gospodarze ugościli nas stosem ciepłych bułek: na słodko i słono. Pyszna to była przystawka (wszystkiego nie zdołaliśmy zjeść) przed obiadokolacją – makaronem z sosem Z Kilku Słoików.

Niedzielna pobudka przesuwała się niespiesznie w okolice południa 🙂 Przed otworem jaskini Logarcek pojawiliśmy się ok 11.00. Był to otwór, jak na tutejsze możliwości, całkiem niepozorny, ale dostać się do środka trzeba było zjazdem. Jaskinia jest naprawdę ciekawa, zjazdy są dwa – przy otworze i kawałek w głębi (ale wisi tam lina, oznaczona datą zawieszenia i danymi właściciela, więc niekoniecznie trzeba targać – i brudzić – swoją). Zresztą dla tych, którzy lubią dreszczyk emocji jest obok jeszcze jedna z pętelkami, można schodzić (i wchodzić) bez przyrządów. A po tym zjeździe (prawie wszyscy) zostawiliśmy uprzęże, co – jak się później okazało – nie było do końca dobrym pomysłem. W lewo ciągnie się korytarz “błotny” – nacieki są, ale przede wszystkim królują góry błota, granie błota i błotne przepaście prowadzące nie wiadomo gdzie. W prawo natomiast ciągnie się korytarz bardzo bogaty w nacieki – nasze przejście uzależnione było od piękna tych formacji, które podświetlaliśmy i podpieraliśmy, by nasi mistrzowie mogli mówić: trzy, czte i RY oraz podawać nam orientacyjny czas, w którym nie należało oddychać. Mieliśmy też przeprawę przez błoto w postaci płynnej (góry błota, o których było wcześniej, są w stanie stałym) – sposoby na pokonanie było różne: albo biegiem, albo powolutku przy ścianach, ale i tak błocko miało życzenie zatrzymania naszego obuwia. Na szczęście byliśmy sprytniejsi. Niemal na końcu korytarza jest spory trawers (wisi baaaardzo luźno lina) i tu żałowaliśmy, że nie mamy uprzęży, bo jednak trochę wiało grozą, gdy pomyśleliśmy o przeprawie. Ci, którzy uprzęży nie zdjęli poszli. Poza tym w niesionych szpejarkach było trochę sznurków i taśm na zaimprowizowanie czegoś dla chętnych.

IMG_3994

Gdy wyszliśmy z dziury już zmierzchało. Duch w narodzie nieco osłabł, bo kombajny były pokryte sporą warstewką błota, a w niektórych kaloszach chlupało. Pojechaliśmy w okolice zamku Podjama, by zjeść coś smacznego, co serwuje lokalna restauracja. Zamek był jednak zamknięty na głucho, a jedyna czynna knajpa serwowała kiełbaski albo sałatkę dorzucając w gratisie chór myśliwych. My jedliśmy, oni śpiewali i pili – pełna symbioza. Zajrzeliśmy jeszcze prawie-turystycznie do gigantycznej Planinskiej Jamy. A w naszej bazie ponownie niespodzianka od gospodarzy – kolejna góra ciepłych bułek. Odwdzięczyliśmy się rymowanym wpisem do księgi gości i logosem – żeby pamiętali!

“Pewien wrocławski klub jaskiniowy

wpadł raz jesienią na pomysł nienowy,

by na Słowenii pozwiedzać dziury,

zostawić w domu nastrój ponury,

a nocleg tu był luksusowy!”

Klamrą zamykającą nasz pobyt w Słowenii była inna turystyczna jaskinia, a raczej ich system – Jaskinie Szkocjańskie wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Mają tam fenomenalny podziemny wąwóz rzeki Rjeka. Oraz miły zwyczaj zniżkowych biletów dla grotołazów (wystarczyła jedna karta na całą ekipę). Co prawda droga przez jaskinię jest wybetonowana, a barierki przyozdabiają listwy ze światełkiem, ale… robi to niezły klimat, jak z Tolkiena. Nieco bolesny dla naszych nadwornych fotografów okazał się absolutny zakaz fotografowania i filmowania. Przyczyna zakazu jest prozaiczna – turyści bardziej skupiają na fotkach i nie słuchają przewodników, a w pogoni za dobrym kadrem robią niebezpieczne wygibaski. Nie uwierzycie – dostosowaliśmy się! Po spacerze podziemiami zarzuciliśmy na dobre pomysł, by zjechać do jakiejś przydrożnej dziury. Obejrzeliśmy “przecudnej urody” film o odkrywaniu Jaskiń Szkocjańskich, podjechaliśmy obejrzeć otwór Kačnej Jamy (której studnia wlotowa liczy ponad 200 m), a potem na pyyyyszne jedzenie. Po obiedzie nie pozostało nam nic innego, jak wsiąść do wierzchowców, po drodze polując jeszcze na księżyc w megapełni.

Tekst: Beata Nawrotkiewicz

Zdjęcia: Adam Leksowski

* Idea królewskiego dworu pojawiła się spontanicznie o jakiejś 2 w nocy z piątku na sobotę. Rankiem nikt nie protestował przeciwko rozdanym rolom

Obsada – podwójne etaty to wyraz dbałości o stan finansów dworu:

Król – Seba

Królowa – Marta

Księżniczka, Zausznica – Asia

Podczaszy – Fredi

Karocy – Sid

Straż Przyboczna – Lex

Alchemik – Ida

Garderobiana, Skryba – Beti

Parobek, Wierszokleta – Luźny

 

Jedna myśl nt. „Słowenia – 11-14.11.2016

  1. www.lkedzierski.com - podróże i fotografia

    W wielkiej komnacie na końcu jaskini Mačkovica wspomniany fotograf pojawił się u “wlotu” komnaty ( co jest prawdą nie zszedł na dno) i na dodatek ma kilka dowodów na bytność pozostałych w czeluściach tej pieczary, które jak czas pozwoli za jakiś czas ujrzą światło dzienne 🙂

    Odpowiedz

Pozostaw odpowiedź www.lkedzierski.com - podróże i fotografia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *