JASKINIA ŚNIEŻNA 8-10 grudnia A.D. 2006

Wyjazd w Tatry był zaplanowany na weekend następny, ale Iwonie zależało na tym, aby jechać tydzień wcześniej. Darkowi też nie pasował następny koniec tygodnia, ponieważ miał mieć szkołę. W końcu w środę wyszło, że jedziemy do Śnieżnej. Iwona do mnie zadzwoniła, żebym skontaktował się z Kojotem i zapytał czy możemy iść po ich sznurkach.

Skład się wyklarował już tego samego dnia. Mieliśmy jechać w 8 osób: Iwona, Ewa, Darek, Rumun + 1, Felek + 1 i ja. Wszystko fajnie bo dwa auta pełne. W czwartek zdecydował się jeszcze Sid, który miał jechać z Rumunem w aucie.

Wszystko szło dobrze. Sid wyjechał w sumie punktualnie z Wrocławia, my pakowaliśmy się i czekaliśmy na Sapieszków. W tymczasie Rumun z Felkiem zajadali sobie kebab myśląc jak naprawić "rumunus autos", który odmówił poszłuszeństwa. Ostatecznie padło, że musimy ruszyć z Ewą nasze małe pomarańczowe maleństwo - "cliontko". Było trochę zamieszania jak zabrać chłopaków (ich dziewczyny stwierdziły, że nie jadą). Ostatecznie pojechaliśmy w trójkę (Ewa, Sid i ja) po chłopaków do Tarnowskich Gór.

Akcja ta niekoniecznie należała do zgranych. Felek był spakowany, ale Rumun musiał jechać do domu się spakować. Pod Jego domem straciliśmy trochę czasu, bo trwały rozmowy egzytencjalne na temat tego czy Rumun powienien jecheć, czy może zostać i naprawiać auto. Stanęło na wyjeździe...

Po dojechaniu do Galicy napotkaliśmy na miłe towarzystwo z SDG, które to nie pozwoliło nam na złapanie depresji wywołane późną porą, jak i planowanym ciężkim, kilkugodzinym wyjście do jaskini. Żubrówka z sokiem od razu poprawiła nam nastroje, chociaż niektórzy padli przy stole...

Rano Sapiech jak przystało na kierownika wyjścia poszedł po zezwolenia. Po powrocie na bazę przeszedł sam siebie mędząc o wstawaniu. Rumun opanował do perfekcji frazes "dziewiedździesiąt dwa". Taka odpowiedź padała na wszelkie pytania skierowane do Tomka.

Wstępnie myślałem, że będziemy wychodzić około 10-tej i tak powiedziałem Lucynie. Niestety nie udało nam się wyjść ani o 10, ani 11. Darek wtedy pojechał po dwa wory jakie mieliśmy wziąść w zamian za użyczenie lin. Sapiech zawiózł Lucynę i Marcina do wylotu Małej Łąki i wrócił na bazę. Nam udało się wyjść o 12.

Na podejściu też nie było łatwo. Jakoś chyba wszystkim szło się tego dnia źle. Rumun to miał niemoc straszną i szedł tak wolno jak ponoć nigdy. Fakt, że miał w plecaku butle z tlenem, no ale przecież rzadko w Tatrach chodzi się na lekko.

Nigdy jeszcze nie widziałem tak mało śniegu i lodu w rurze. Zawsze jak tam byłem nie było słychać osób na lodospadzie, a tym razem to niemalże było widać co się dzieje na górze lodospodu. Jak zawsze zjeżdzało się rurą to trzeba było się położyć, a tym razem można było zjeżdzać na stojąco. Nawet w najwęższym miejscu była możliwość zjeżdzania i wychodzenia na stojąco. Bardzo komfortowe warunki, niestety później nie było już tak przyjemnie.

W Wielkiej Studni było tyle wody, że po zjeździe na jej dno byliśmy cali mokrzy. Po płytowcach też lała się woda. Później było już tylko więcej wody. Po raz pierwszy zobaczyliśmy z Ewą I wodospad w pełnej krasie.

Razem z Ewą doszliśmy do II biwaku skąd podjeliśmy decyzje o wycofaniu się. Wyjście poszło nam w miarę sprawnie. Problemy zaczęły się na zejściu. Gdy wyszliśmy było jeszcze ciemno, do tego mgła i opad śniegu. Po przebraniu się zaczeliśmy schodzić. W pewnym momencie stanąłem nad Przechodem i nie mogłem znaleźć zejścia. Pode mną była tylko lufa, Ewa stała powyżej i czekała aż znajdę właściwą drogę. Wtedy sobie przypomniałem opisy wypadków, jakie opisywał Wawrzyniec Żuławski o niewłaściwej drodze zejścia i później nie możności powrotu. Wtedy zrozumiałem jakie niebezpieczeńswto czycha w Tatarach.

Udało się jednak znależć właściwą drogę i zejść z Przechodu. Niestety później wcale nie było lepiej. Śliskie kamienie w dalszym ciągu wymagały ciągłej koncentracji co w 20 godzinie akcji nie jest wcale łatwe. Dopiero na Wielkiej Łące odetchnąłem z ulgą i pocałowałem Ewę na znak, że szczęśliwie udało nam się zejść niebezpieczny odcinek. Ale nie był to koniec naszej drogi. Szczęśliwy powrót to powrót na bazę, a od bazy dzieliły nas jeszcze dwie godziny. Na szczęście droga była już w miarę równa i łatwa tak więc udało nam się ten odcinek pokonać sprawnie.

Na bazie byliśmy o 6.30. Zjedliśmy śniadanie (a może wczorajszy obiad, lub kolację) po czym położyliśmy się spać. Około 10 przyszła Akira i zapytała czy mogę wyjechać po chłopaków do wylotu doliny. Ubrałem się, ucałowałem Ewę i pojechałem po Rumuna, Felka i Sida. Darek z Iwoną zostali gdzieś w tyle. Rumun słyszał ich na dno lodospadu, gdy wychodził z jaskini. Później już się nie widzieli...

Darek z Iwoną wrócili dopiero o 13. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę razem po czym poszliśmy spać...

Ewa Zientarska TKTJ

Iwona Sapieszko TKTJ

Darek "Sapiech" Sapieszko KKS

Tomek "Rumun" Stopik TKTJ

Marcin "Felek" Feldman TKTJ

Łukasz "Sid" Kędzierski SCW

Michał "Konar" Konarski SCW

zobacz zdjęcia

Michał (Konar) Konarski