![]() | ||||||||||
![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() | ![]() |
181 kotwic na redzie Les Barrastroses, (Picos z punktu widzenia świeżynki)
Po długiej i męczącej podróży dotarliśmy w końcu do Cangas. Tam kilka punktów, które są stałe dla wypraw od ładnych lat... Najpierw po pozwolenia do Biura Parku Narodowego, potem na kawkę z ciastkiem do konfiterii, na koniec jakieś pierdoły i zakupy?.

Ten ostatni punkt mnie najbardziej zastanawiał. Ponoć doświadczeni wyprawowicze mieli dość dokładnie wyliczone jedzenie. Śniadanie i kolacja to łącznie osiem kromek gąbkowatego chleba tostowego, obiad jakiś makaron. To trochę bardzo mało! Jako, że byłem na wyprawie pierwszy raz, ludzi jakoś super nie znałem to starałem się nie wychylać. Po głowie chodziły mi tylko relacje Kuby, który nie dojadał na poprzedniej wyprawie. Dobrze się stało, że wylądowaliśmy w grupie żywieniowej z Adamem (Brojlerem Dużym), człowiekiem o podobnych (jakościowo- ilościowych) upodobaniach kulinarnych. Resztę grupy stanowiły: Maślanka (Przewodnicząca grupy) i Kasia, jadły mniej. Delikatnie sugerowaliśmy Maślance powiększenie racji pokarmowych, bo przecież Brojlery muszą coś jeść. Sugestie poskutkowały, Brojlery przeżyły.

Droga na własnych nogach zaczęła się na parkingu przy jeziorkach. W sumie drogę parking- chatka Armanda- baza przebyliśmy po kilka razy. W zależności od wagi plecaka podchodzenie było męczące lub bardzo męczące... Jednak rewelacyjne widoki rekompensowały nadmiar kilogramów na plecach.
Po przybyciu na bazę, zrzuciłem wora i zastanawiałem się czy to tu. Kawałek jakiejś łąki, z miejscami pod namiot, dużą ilości skał, szczelin i kwiatków. Przede mną wielka dziura w ziemi. To otwór G8, miejsce skąd pobierały wodę nasze wodociągi po wyschnięciu źródełka. Za mną dwie górki (tam jest zasięg gsm), za nimi duży skalisto-trawiasty stok- REDA. W czasie trwania wyprawy postrzeganie bazy zaczęło się zmieniać. Okazało się , że miejsca mają swoje nazwy, wszystko jest zaplanowane. Baza służy do spania. Bazówka do jedzenia. Górki łączności służą do łączenia się z krajem. Na redzie się kotwiczy i podziwia krajobrazy. Z mikro- źródełka za pomocą skomplikowanego rurociągu pobierana jest woda.
Bardzo mnie zastanawiało kiedy zobaczę jakąś dziurę. Pierwszego wieczora po zakończeniu transportów mieliśmy się podzielić. Wyszło, że idziemy z Kaśką i Miguelem obadać otwór jednego z celów wyprawy, jaskini leżącej w hiszpańskiej strefie ekploracyjnej, oznaczonej numerkiem 181. Miguel zjechał kawałek, okazało się że śnieg jest, ale jest przejście dalej. Jeszcze tego samego dnia poszliśmy zacząć poręczować. Tzn. Miguel poręczował, a ja marzłem trochę wyżej i wspierałem go duchowo. W sumie to dla mnie dużo rzeczy było nowych, prawie wszystko. Zjechaliśmy trzydzieści kilka metrów, po czym stwierdziliśmy, że trzeba wrócić z wiertarką. Na hiszpańskim planie mieliśmy zaznaczone punkty, były jednak problemy z ich lokalizacją, do tego wiele spitów było wątpliwej jakości.

Następnego dnia zaopatrzony w wiertarkę, przeciskam się przez otwór wejściowy. Pracą podzieliliśmy się tak, że ja przeporęczuję to co Miguel urobił wczoraj, a on poleci potem dalej. W miejscu, w którym skończyłem swoją pracę studnia przechodziła w dość ciasną pochylnię, dalej przestrzeni było nieco więcej, ale ze schematu nie mogliśmy wyczytać gdzie dalej. Straciliśmy sporo czasu aby stwierdzić, że przejście do dalszych ciągów prowadzi wąską szczeliną w lewo. W tym miejscu kończył się śnieg i była nadzieja na trochę wyższą temperaturę. Śniegu miałem już serdecznie dosyć. Tutaj studnia przechodziła w kilkunastometrowy meander. Dalej znowu studnia, tak na oko, 30. Sznurka starczyło nam do jej dna, na styk. W tym miejscu coś się nie zgadzało z schematem Hiszpanów. Z braku sznurka wychodzimy na powierzchnię.

Największy stres miałem chyba na następnej akcji, kiedy to poręczowałem studnię zaznaczoną na schemacie jako P85. Sznurki miałem w sumie według schematu, ale coś się szybko kończyły. 2 razy musiałem wiązać końcówki lin. Spity też średnio odnajdywałem. Wiertarka całe szczęście działała, tylko przez lejąca się w sporych ilościach wodę pieściła prądem. A sama studnia jest bardzo przestronna. Wisząc może gdzieś w jej połowie, na górze widziałem tylko światło Miguela, w dole ledwo widoczny śnieg (!), przed sobą ściana i koniec. Reszty ścian nie było widać, stropu zresztą też nie. Znowu z rzeczywistością łączyło mnie tylko 9 mm sznurka. W końcu jakoś udało mi się zjechać, lina nie tarła ale prysznic podczas wychodzenie murowany!
Spąg P85 pokryty był wysoką na kilka metrów kupą śniegu. zastanawialiśmy się skąd on się tam wziął. Miguel snuł nawet teorie o opadach jaskiniowego śniegu. Okazało się, że śnieg wpadł tu z powierzchni a P85 zaczyna się kilka metrów obok głównego otworu jaskini, więc cała może mieć ponad 200 metrów. Dalej zbadane ciągi prowadzą przez meander. Ciasny i z dużą ilością wody. Dalej 2 krótkie zjazdy prowadzą na półkę na górze P135 (jak się okazało po Zbychowo- Miguelowych pomiarach ma ona 121m ) I ona też robi wrażenie. Zaraz za plecami zjeżdżającego lecą w dół duże ilości wody, przez co kołysząc się podczas wychodzenia można solidnie zmoknąć. Stojąc na górze studni czuć przestrzeń. Zjazdy największą studnią tej jaskini to ciąg przepinek, lufiasto, bardzo przyjemnie. Na dnie studni zalega rumowisko want. Aby przejść dalej trzeba się czujnie przewspinać po ruszającym się wantowisku kilka metrów. Dalej przez sporej wielkości salę dochodzimy do meandra...

W tym ciągu jaskinia nie jest już tak przestronna, studnie są mniejsze i ciaśniejsze. Zaczyna się pochylnią z dużą ilością luźnego gruzu, potem jest ciąg studni poprzedzielanych poziomymi odcinkami. Poręczując z Maślanką pierwszą część meandra miałem wrażenie, że im niżej tym wody więcej. Grotołaz podąża tu za wodą, w wielu miejscach towarzyszy głośny szum wodospadów. Tutaj jest już więcej ciągów poziomych, między odcinkami pionowymi, ciąg jest raczej ewidentny i ciężko się pogubić. Jest dużo bardzo ładnych miejsc, jak na przykład jedna z pierwszych studni. Zjezdża się kilkanaście metrów przez niewielki otwór do dzwonu, coś jak zmniejszone Studnisko na Jurze. Na dole jasne, białe ściany i jeziorko, 2 metrowy wodospadzik prowadzący wodę w dalsze części meandra.
Po akcji Adama, podczas której zaporęczował ostatnie znane partie jaskini przyszedł czas na dotknięcie nowego. Miguelowa wiertarka z trzema akumulatorami czekała gotowa w okolicach przodka. W okolicy 10 przed południem zaczęliśmy z Adamem zjazdy. Zlotówka ze śniegiem, meander, 30, 25, 85, 121, studnie w meandrze doprowadziły nas do nieznanych przeze mnie partii. Przed przodkiem został tylko nieubezpieczony trawers. Dla bezpieczeństwa powiesiliśmy tam sznurek. Pierwszy otwór wiertarka wywierciła bez oporów, przy drugim padł akumulator, drugi okazał się pusty, został tylko trzeci. Ostatecznie po osadzeniu 3 punktów hiszpańska wiertarka odmówiła posłuszeństwa i stała się tylko ciężarem, który należało wynieść do bazy... Po serii niewybrednych komentarzy pod jej i Miguela adresem zostawiliśmy ją na starym przodku.
Mając pod stopami nieznane zacząłem bić spita. Osadzony, wkręcam plakietkę, przepinka, zjeżdżam, 10 m niżej kolejny punkt, z niego zjazd już na dno studni. Lina starcza na styk, po rozwiązaniu węzła końcówka wisi gdzieś na wysokości crolla, podwieszam szpeja coby nam nie uciekła . Wolna! zaczynam się rozglądać po dnie nowej studni. Spąg pokryty żwirem, dalej płynie woda. Kilka metrów dalej urywa się.. Szybko trzeba sprawdzić co jest dalej! Adam zjechał, koniec liny wiążemy o głaz, wychyla się za krawędź. Jakieś 12-15m. Bije spita, dalej lina trze, jedziemy trochę na partyzanta. Za progiem dalszy ciąg meandra. Po przejściu kilkunastu metrów okazuje się że jaskinia ma rozwiniecie poziome, zostawiamy szpej z liną. Idziemy poznawać meander, po kilkunastu minutach eksploracji dochodzimy do około 4m prożka, wracamy po szpej z liną, zjeżdżamy z jakiegoś występu skalnego. Dalej po raz pierwszy w tej jaskini mamy okazje zobaczyć nacieki, im dalej tym jest ich więcej. No pięknie!


Po kilku godzinach poznawanie meandra decydujemy się z Adamem na powrót. Wychodzenie z przodka zajmuje nam koło 6 h. Wieczorem wracamy totalnie przemoczeni i wykończeni na bazę, tam wita nas ekipa krakowsko- poznańska. Po wieczornych rozmowach ustalamy dalsze wyjścia. Wobec przedłużających się akcji i naszego małego doświadczenia decydujemy się kończyć działalność w 181. Rusza jeszcze kolejna akcja (Maślanka i Adam) która poznaje jeszcze koło 100m meandra, i kartuje przodek. Następna akcja (Szuflada i ja) kartuje nieskartowane ciągi i zaczyna reporęcz Na zakończenie przykrywamy otwór sporym głazem, niech dużo śniegu nie naleci i będzie drożny za rok.
Jeszcze tylko trzeba wspomnieć o jednym miłym incydencie. Po jednej z akcji, po wyjściu z otworu byliśmy (Mały i Duży Brojler) przemoczeni, głodni i zrypani na maxa. Oprócz księżyca powitała nas mała torebka z kanapkami i kartką "Od przyjaciół Kubusia Puchatka". Kanapki uratowały mój żołądek przed samostrawieniem i przygotowały na przyjęcie większej ilości jedzenia na bazie. Przyjaciołom Kubusia bardzo DZIĘ- KU- JE- MY!
W czasie eksploracji poznaliśmy dwie studni i dłuuugi odcinek meandra. W meandrze cały czas towarzyszyła nam woda. Były miejsca gdzie brodziło się w niej do kolan, w innych gdzieś się chowała. Generalnie, jak w całej jaskini, było jej sporo. Nie widzieliśmy ciągów bocznych, ale nie zbadaliśmy całej wysokości meandra. Fragmenty, w których trzeba chodzić na czworaka przeplatały się z wysoką na kilkanaście metrów lufą. W ostatnim poznanym odcinku obserwowaliśmy nacieki, których w całej jaskini jest niewiele. Były to heliktyty oraz ciekawe nacieki agrawitacyjne.


Równolegle była prowadzona działalność w innych jaskiniach. Wyekplorowano i pomierzono jaskinię F 26, której otwór odkryła zeszłoroczna wyprawa. Działaliśmy też w systemie jaskiń F3/F4. Kilka akcji przeprowadziliśmy w jaskini G5, szukaliśmy tam przejścia do dalszej części meandra. Sprawdzenie części meandra, w której tworzy on salę zamkniętą ścianą z brekcji, zakończyło się negatywnie. Szukać będziemy przejścia na innej wysokości meandra.
Drugim rodzajem naszej aktywności w Picos była działalność powierzchniowa. Polegała ona głównie na jedzeniu, kotwiczeniu i jak było czym to integrowaniu się. Nad jedzeniem część z nas musi popracować, ja na przykład schudłem aż 3 kg. Zdaniem Brojlerów (Duży i Mały Brojler) jedzeniu bardzo dobrze służyły wypady do Cangas, tam za 10 euro, przy pomocy innych uczestników można się było nafutrować do woli. Do kotwiczenia służyła reda. Trawa ją porastająca za rok będzie jeszcze bardziej zielona, szczególnie w okolicy licznych kopczyków.
Integracja wyprawowa odbywała przy czymkolwiek, z akcentem na doskonałe wino Don Simon (miejmy nadzieję sponsor wyprawy Picos 2009). Wino to posiadało niesłychane właściwości smakowe, tylko kubki smakowe prawdziwych koneserów potrafiły niego wydobyć piękno smaku i zapachu. Występowało w trzech odmianach: tinto, rosado i bianco. Niektórym nie podeszło, cóż, nie tylko koneserzy jeżdżą na wyprawy. Oprócz smaku i bukietu ma jeszcze dwie bardzo ważne zalety: podawane jest w kartonie (waga) i kosztuje 0,98 euro? Don Simon produkuje też sos pomidorowy, dodawany do większości wyprawowych potraw. Oprócz walorów smakowych i ceny charakteryzują go lekkie właściwości przeczyszczające. Kotwica ładnie się formuje i lekko wychodzi. Innych skutków ubocznych wyprawowy farmaceuta nie stwierdził.
Ostatniego dnia od rana się zastanawialiśmy czy zabierzemy się na raz na dół. Rzeczy było w cholerę. Baza już zwinięta, rzeczy w depozycie. Jakoś się dziwnie zrobiło. Decyzja o znoszeniu gratów w jednym transporcie w zasadzie podjęła się sama... Pakujemy wory. Naszych plecaków nie było widać spod przytroczonych rzeczy. Pierwsze kroki były najgorsze. Wyglądaliśmy jak grupa obnośnych sprzedawców (Hilti, Petzl, Don Simon) skrzyżowanych z samobieżnym cyrkiem asturiańskim. Będąc już na ścieżce odwracam się w stronę BAZY. Wygląda zupełnie inaczej niż miesiąc temu, wszystko jest znajome. Baza = dom. Ostatnia z oczu znika mi reda, miejsce ciężkich zmagań z rzeczywistością każdego ranka. W przyszłym roku wyrosną tu tomaty i puszki tuńczyka w miejsce kopczyków. Ja tu jeszcze wrócę.
Jacek Wieprow