Picos '98

Tennengebierge... Takie początkowo były nasze plany na lato `98. Ostatnia wyprawa przekonała nas jednak, że i Austria chętnie od nas odpocznie, i my z przyjemnością poznamy inne, równie ciekawe, miejsca w świecie. Może Picos? - rzucił na jednym z klubowych spotkań Pasiok- z Wrocławiakami... - dodał po chwili i od tego się właściwie wszystko zaczęło. Pomysłodawca ruszył z kopyta i do wstępnych ustaleń doszło już podczas wiosennego obozu kursowego prowadzonego przez Wrocławiaków (więcej o tym, jak wyglądają takie spotkania można przeczytać w jednym z numerów ?Gór i Alpinizmu?...).

Po kilku tygodniach (albo dniach - nie pamiętam) intensywnych przygotowań ruszyliśmy w drogę (zapominając, jak się później okazało, kilkudziesięciu karabinków...). Trasę z Krakowa do Wrocławia rozbiliśmy na dwa etapy. Przystankiem były Strzelce Opolskie, gdzie nasz oddział w składzie: Barto, Kum, Szuflada, Tom i ja, spędził z Jechaciem i Pasiokami dwa przemiłe dni. Maciej i Zapała (Pasioki) w związku z innymi planami na sierpień (jeden-Japonia, drugi-rekonwalescencja po przebytej żółtaczce), nie wybierali się z nami. Szkoda...

Z Wrocławiakami mieliśmy okazję kilkakrotnie rozmawiać telefonicznie ale właściwie poznaliśmy się dopiero w pierwszych dniach sierpnia, kiedy to pojawiliśmy się u nich gotowi do dalszej drogi. Na udzielenie schronienia naszej grupie zgodzili się Iza z Grzesiem. Zgodnie z planem, na Zachód mieliśmy ruszyć następnego dnia. Chciałbym podkreślić - zgodnie z planem... Jeden z dwóch, wysłużonych już niestety, Bulików (VW ogór), którymi nasza wycieczka miała pognać w nieznane, niespodziewanie odmówił posłuszeństwa. Przez cały czas liczyliśmy na resztki cierpliwości naszych gospodarzy, byli bowiem zmuszeni wytrzymać z nami jeszcze jeden dzień! Nie docenialiśmy ich...

Problemami transportowymi zajął się Koń. Wizyta u mechanika. Groźba. Wymiana silnika (Koń oprócz samochodów zna się również na ludziach...). Wydawało się, że niespodzianek już być nie powinno. Po kilku godzinach jazdy próbnej naprawianym wozem, spakowane Buliki czekały na hasło do startu. Ruszyliśmy w końcu i... po przejechaniu około 40km spod jednego z pojazdów buchnęły kłęby dymu. Zawróciliśmy. Żeby nie przedłużać. Problemy samochodowe sprawiły, że Iza z Grzesiem znosili nasze towarzystwo, grymasy i upodobanie do specjalistycznej prasy przez okrągły tydzień. W rezultacie zaplecze transportowe wyprawy stanowił jeden (ten dzielniejszy) Bulik i wypożyczony wraz z kierowcą Fiat Ducato. O obsadzie pojazdów zadecydowało losowanie: Dżelan, Koń, Kum, Lechu, Maciek, Mateo, Tomasz i Stach - Bulik, reszta - Iza, Adam, Barto, Grześ, Jacek, Jacek-kierowca, Sebo, Szuflada i ja - Ducato. Z założeniem, że na miejscu będziemy co najmniej równocześnie, wyruszyliśmy dobę po Ogórze. Czas w podróży upływał nam szybko, a ciężkie momentami warunki (niewygody, ciasnota, tanie francuskie wino) doskonale zintegrowały naszą grupę. Niestety, spowodowane, wspomnianym już winem i równie tanim piwem, błędy w nawigacji doprowadziły nas do Angory. Wydłużyło to naszą trasę i przesunęło planowany czas przyjazdu.

Na miejscu (w Cangas de Onis) zjawiliśmy się kilkanaście godzin po pierwszej grupie... i raczej słusznie dostaliśmy za to po uszach. Bulik miał naprawdę dosyć. Po drodze zjadał podobno więcej oleju niż benzyny. Nie było więc mowy o tym, aby pomógł wywieźć nasze bambetle na górę. Zadanie to spoczęło na barkach Jackowego Ducato i wynajętego na miejscu busa.

Lagos (nasz dolny obóz) przywitało nas gęstą mgłą i mżawką. Po rozbiciu namiotów zajęliśmy się segregowaniem kupionej na dole żywności, przygotowywaniem posiłków i przeglądaniem, zabranych przez Kuma, polskojęzycznych czasopism. Przebywaliśmy poza krajem zaledwie kilka dni, a już potrafiliśmy sobie wyobrazić co mógł czuć tytułowy bohater sienkiewiczowskiego ?Latarnika?, kiedy pewnego dnia z transportem żywności dotarł do niego egzemplarz ?Pana Tadeusza?... Wieczór był pogodny. Wykorzystaliśmy to w pełni siedząc przed namiotami, słuchając wrocławskich piosenek i dzieląc się przywiezionymi z kraju dowcipami. Rankiem zaczęliśmy transporty. Droga była daleka. Słońce. Lejący się z bezchmurnego nieba żar. Niewyspanie i, związane z wczorajszym wieczorem, ogólne zmęczenie organizmu dawały nam się we znaki.

Początkowo trzymaliśmy się dobrze znających okolicę Wrocławian. Później, gdy droga miała się już narzucać, każdy z nas szedł najbardziej pasującym mu tempem. Niestety... pół godziny od celu moja nieznajomość terenu postanowiła wyjść na jaw. Zgubiłem drogę. Tylko wytrwałość i upór poszukującego mnie Dżelana sprawiły, że udało mi się dotrzeć na górę tego samego dnia. Na dół schodziłem już pod eskortą. Następnego dnia już na samym początku uderzyłem w niewłaściwą ścieżkę. Nie zawróciłem tłumacząc sobie, że chodzenie przetartymi szlakami jest nie dla mnie, że może w poszukiwaniu nowego leży moje przeznaczenie... Jakimś cudem dotarłem na miejsce. Okazało się, że nawet szybciej niż drogą tradycyjną. Byłem szczęśliwy. Schodząc spotkałem podążających w przeciwnym kierunku kompanów; Tylko się nie zgub! -radzili. E, no bez przesady-myślałem- przecież teren znam już niemal jak etatowy pracownik parku. Zmierzchało. Aby nie nosić zbędnego balastu wypiłem niesioną w plecaku wodę, wycisnąłem również resztki słodkiego mleka z tubki. Szedłem beztrosko, a drogę do domu oświetlał mi zawieszony wysoko księżyc. W pewnym momencie zorientowałem się, że coś nie gra... Zupełnie nie kojarzyłem miejsca, w którym się znalazłem. Byłem sam. Nie wiedziałem gdzie. Naprawdę niezłą chwilę spędziłem na poszukiwaniu właściwej drogi. Nieskutecznie. Postanowiłem przeczekać do rana. Noc przyszło mi spędzić wśród mchu i kamieni z nogami w plecaku. Byłem głodny, a w związku z tym, że nie zaplanowałem żadnego awaryjnego prowiantu, tubka z mleka wyglądała po jakimś czasie jak papierek z gumy do żucia. Sen miałem raczej spokojny. O grasujących w okolicy wilkach dowiedziałem się dopiero nazajutrz. Świtało. Kilkaset metrów ode mnie przejeżdżał samochód. Sześć błysków na minutę. Bez rezultatu. Poszedłem w stronę, z której nadjechał i okazało się, że spałem kilkaset metrów od drogi prowadzącej do schroniska, pod którym mieliśmy obóz.

Dni na górze mijały nam raczej beztrosko. Czytaliśmy książki, przeglądaliśmy wspomniane wcześniej czasopisma, a wieczory w namiocie bazowym upływały nam na kosztowaniu wszelkiego gatunku hiszpańskich napitków. Żywiliśmy się głównie parówkami, żółtym serem i pomidorami z puszki. Wyjątkiem była kuchnia Izy i Grzesia. Wszyscy spoglądaliśmy z zazdrością na to, co Iza serwowała swojemu mężczyźnie. Spędziliśmy w ich gospodarstwie tydzień i wiedzieliśmy, że potrafi wyczarowywać prawdziwe cuda.

Gdy już naprawdę nie było co robić, chodziliśmy do jaskiń. Żart. Działalność wyprawowa to bardzo ciężka i odpowiedzialna praca. Barto i Szuflada chadzali to tu, to tam przynosząc co jakiś czas wieści o nowych odkryciach, a my wraz z Kumem i Tomaszem zajęliśmy się przeczesywaniem mało poznanych jaskiń w strefie G. Kartowanie i eksploracja należały do naszych głównych zadań (gokarty ? tak na nas mówiono).

Pojawiła się groźba, że wrócimy do kraju bez Konia, który w trakcie naprawiania wyciągniętego na parkingu bulikowego silnika, otrzymał propozycję pracy w jednym z warsztatów samochodowych. Już to, co wyprawiał z Bulikami we Wrocławiu i w drodze do Hiszpanii trąciło czarną magii. Po tym zdarzeniu nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. W międzyczasie dojechała do nas Gocha, Ania z mężem Bąblem oraz Tomek i Boguś z Żagania. Miłe to były chwile...Miesiąc poza domem minął nam bardzo szybko i mimo, że na okrągło z tymi samymi gębami, to trudno sobie wyobrazić bardziej sympatyczne i życzliwe towarzystwo. Drogę powrotną pokonaliśmy bez większych problemów oczekując z niecierpliwością momentu, w którym Szuflada zostanie zakuty w kajdany związku małżeńskiego przez uroczą skądinąd Zosię.

Wielkie dzięki Wrocołazy, że zechcieliście nas ze sobą zabrać!

Udział wzięli:

Wojtek Zawisz (Akademicki Klub Grotołazów)