Rok w rok nadzieje na spędzenie Wielkanocy aktywnie, w skałach zostają rozwiane przez obrzydliwą pogodę. Tym razem byliśmy cwańsi – postanowiliśmy schować się na ten czas pod ziemią, gdzie żadna pogodynka nie da rady pokrzyżować naszych planów. Pomysł był prosty – w piątek po pracy wyjeżdżamy z Wrocławia bezpośrednio na parking pod wylotem Doliny Małej Łąki i pędzimy na Suchy Biwak w Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Resztę ustalimy na miejscu, w końcu tam, pod ziemią, już tylko Bóg nas może sądzić!
Oczywiście pogodynka mimo wszystko musiała dać nam prztyczka w postaci deszczu i chlapy na podejściu do jaskini. Dopiero na wysokości Przechodu krople deszczu zmieniły się w płatki śniegu, szkoda, że już i tak byliśmy przemoczeni. Po drodze spotkaliśmy grupę grotołazów bodajże z Tatr i Bielska-Białej oraz dwóch Słowaków – wracali ze Śnieżnej. O 23 w Tatrach Zachodnich spotyka się tylko innych grotołazów. Nastąpiła szybka bajera, a potem kontynuacja drogi pod otwór – jeszcze tylko trzeba pokonać parę metrów pionu na linie poręczowej, przejść 15 minut i będzie można schować się w igloo. Niestety w tym miejscu nastąpił incydent – nasz miły kolega Jacek zapodział gdzieś przyrząd zaciskowy, więc musiał przełknąć tego arbuza i wykonać legendarny manewr wycofu. Cóż, każdemu prędzej czy później zdarza się nie wziąć jednego kalosza, zapomnieć kasku, zostawić latarkę w aucie… Sytuacja nabrała barw, bo zostaliśmy z Ostrym we dwóch, a w sumie w pięciu, bo jeszcze trzy syte wory ze sprzętem wymagały sprowadzenia pod ziemię. Między północą, a pierwszą dotarliśmy do igloo, teraz już żadna pogoda nie będzie nam pluć w twarz! Wydawało nam się, że szybko spakowaliśmy wory, zrzuciliśmy mokre szmaty i przyodzialiśmy jaskiniowe stroje, a tu nagle zrobiła się godzina druga w nocy. Wśliznęliśmy się z igloo do jaskini i po niecałych dwóch godzinach już szykowaliśmy się do odpoczynku przed dniem następnym, a plan był ambitny – zwiedzimy połączenie Śnieżnej z Wielką Litworową, a przynajmniej tyle ile się uda!
Po niedługiej regeneracji napełniliśmy brzuchy i ruszyliśmy w dół. Krucha Dwudziestka, potem Pod Wantą, następnie Korkociąg, Wodospad II, Wodospad III, Marmity i II Biwak. Tutaj chwila przerwy na analizę dokumentacji jaskiniowej – gdzieś za IV Wodospadem ma być odejście w prawo do Galerii Krokodyla. Oczywiście mimo przeczytania informacji o prożku z prawej od razu polazłem do lin na wprost, co skończyło się nieplanowanym odwiedzeniem Syfonu Krakowskiego – ale to dobrze, jeszcze tylko Syfon Marzeń i będę miał zlustrowane wszystkie w Śnieżnej, które można zwiedzić suchą nogą. Po osiągnięciu tego nieplanowanego celu rozpoczęliśmy powrót do kluczowego rozejścia dróg pod IV Wodospadem. Wejście do Galerii Krokodyla okazało się być oczywiste, wystarczyło się porządnie rozejrzeć. Zatem stoimy przed wejściem w partie, o których powstało wiele mitów. Nazwy ciągów takie, jak „Partie Przechujów”, „Ciągi Przykrości”, czy „Szczelina Agonii” mocno zachęcają do odwiedzenia. Przed pierwszym odcinkiem linowym nastąpiła szybka narada – zostawiamy wór z jedzeniem, pakujemy po dwa batony „za pazuchę” i idziemy do przodu dopóki nie nastąpi godzina 20, no niech będzie 21, potem koniecznie odwrót. Jest nas dwóch – lepiej nie napierać za wszelką cenę, bo jak któremuś z nas siądzie bateryjka, to będzie przygodowo. Podekscytowani (a przynajmniej ja) ruszyliśmy na przód. Od razu dało się zauważyć, że jaskinia przestaje być taka przyjemna i wygodna jak ciągi główne. Cały czas przemieszaliśmy się wzdłuż szczeliny, raz szerszej, a raz węższej, raz wyższej, a raz niższej, a najczęściej niższej i węższej. „Chyba już rozumiem, dlaczego to jest Galeria Krokodyla” – mówię do Ostrego – „krokodyl zapewne poruszałby się tutaj komfortowo, człowiek niekoniecznie. No chyba, że to odkrywca miał ksywę Krokodyl”. Co chwila rzucałem okiem na plan i opis drogi spodziewając się, że „Małe Błotko” to już zaraz. W końcu tam trafiliśmy, błota nie było w ogóle, ale przynajmniej było ciasno. Za „Małym Błotkiem” już tylko kilka progów i Sala 52, czyli cel pośredni – na planie jest to mniej więcej połowa drogi. Jest wcześnie, może zdążymy zajrzeć do Litworowej! W Sali 52 obecny jest ciąg wodny, co stwarza świetną okazję na uzupełnienie płynów. Pokrzepieni izotonikiem z proszku ruszamy dalej, teraz czeka nas Przełaz im. Wiśniewskiego i Ciągi Przykrości, które okazują się być nie takie złe. Nagle wypadamy pod Suchym Kominem, stąd już blisko, zaraz dotrzemy pod Ekstazę, a stamtąd już tylko(!) ciasnoty i jesteśmy w Litworowej! Nasz entuzjazm zgasł gdzieś w szczycie Mokrego Komina. Musieliśmy pomylić drogę, mieliśmy do wyboru dwie opcje i wbiliśmy się w jakiś kolejny komin za ciasną szczeliną, w którego szczycie było rozgałęzienie, jedno i drugie ślepe. Jedno zbadał Ostry (nie wytrzymało próby kasku), drugie ja. Kilkumetrowa ciasna kiszka wymagająca zdjęcia uprzęży doprowadziła mnie do miejsca nie mającego nic wspólnego z opisem drogi. Widziałem tylko, jak kiszka trochę się zwęża, a jej światło do więcej niż połowy zakrywa woda. Szybka decyzja – powrót nad komin, męka z zakładaniem uprzęży w miejscu, gdzie nie da się normalnie obrócić głowy, zjazd do jakiegoś chociaż trochę przyjaznego człowiekowi miejsca i narada – robimy odwrót. Okazało się, że w szczycie tego komina czas płynął inaczej i już dochodzi 21. Powrót wydawał się być bardziej przyjazny, w końcu poruszaliśmy się w dół, a nie do góry. Nie patrząc już na zegarki szliśmy bez przerwy z powrotem na II Biwak. Tam szybki baton, łyk płynów i droga do Suchego Biwaku. Mała ilość snu z nocy poprzedniej dała się we znaki, co prawda nie opadaliśmy z sił, ale nasz impet został znacząco zredukowany. Dotarłszy do bezpiecznego schronienia od razu zabraliśmy się za suszenie, w końcu przemoczenie śpiwora to droga w jedną stronę – na powierzchnię. Sposób na suszenie był prosty, trzeba się skulić, owinąć folią NRC, a pod siebie wstawić świeczkę i tak czekać. Po 30 minutach siedzenia w bezruchu stwierdziliśmy, że można tę metodę poprawić palnikiem gazowym, trzeba jedynie uważać, żeby się nie podpalić. Ostateczne poszliśmy spać nadal zmoczeni, ale już nie na tyle, żeby unieszkodliwić zdolności termiczne śpiworów.
Rano była Niedziela Wielkanocna, więc w ramach świątecznego śniadania Ostry przygotował barszcz czerwony z kiełbasą śląską. Biorąc pod uwagę okoliczności był to nie ten barszcz i nie ta kiełbasa, ale to bez znaczenia… Świętujemy na miarę naszych możliwości. Pierwotny plan zakładał dalsze zwiedzanie nieznanych nam dotychczas partii w Wielkiej Śnieżnej, ale zarówno zmielenie z Krokodyla, jak i świadomość Jacka czekającego w nudzie na powierzchni skłoniły nas do decyzji o powrocie. Więc znowu w piątkę (bo przecież te trzy żółte dziady trzeba teraz wynieść) ruszyliśmy do góry. Wodociąg wydawał się być dziwnie długi, dopiero na Płytowcach udało nam się trochę rozruszać gnaty, a mnie czekała jeszcze wspaniała przygoda w Wielkiej Studni. Od pół roku zbieram się do wymiany sprzętu, bo w skutek wytarcia ząbków oba moje przyrządy zaciskowe ślizgają się na linach chudszych niż 10mm. Doznania z tego wychodzenia Wielkiej Studni skutecznie przekonały mnie do błyskawicznych zakupów. Ostatni odcinek drogi to resztki Lodospadu i Rura. Latem ciężko poczuć dlaczego Rura jest Rurą, dopiero zasypana śniegiem okazuje się być śliską pochylnią o okrągłym przekroju. Jej pokonywanie do góry z dwoma worami pod sobą to wspaniałe podsumowanie całej akcji, wręcz esencja taternictwa jaskiniowego – niesprzyjająca konfiguracja terenu, morko, ślisko, przeszywający wiatr i jeszcze ściąga w dół. To wszystko powoduje, że osiągam jaskiniowy stan nirwany i najpierw bluzgam, jak wściekły zyskując moc ogromną, a potem śmieję się sam z siebie i do siebie. To ciekawe, że na każdej dłuższej akcji pojawia mi się w głowie myśl „po co ja tu w ogóle jestem?”, która maksymalnie 15 minut po wyjściu na powierzchnię znika, a w trakcie drogi zejściowej do auta zmienia się w „ale było dobrze, byle do następnego razu!”. Później w rozmowie z Ostrym okazuje się, że ma tak samo, może potrzebujemy pomocy jakichś specjalistów od głowy? Ja chyba wolę chorować na to dalej.
Decyzja o wyjściu w niedzielę okazała się być bardzo słuszna – nastąpił powrót zimy i schodziliśmy po świeżym śniegu zdeponowanym na zmrożonej warstwie starego. W poniedziałek rano dosypało podobno po kolana, ale ja już wtedy siedziałem w domu przy planie, przekroju i opisie drogi próbując rozwiązać zagadkę naszego „zapychu” nad Mokrym Kominem. Co za niefart, chyba będziemy musieli tam wrócić!
Michał z Janowic