Wielkanoc 2022

                    Rok w rok nadzieje na spędzenie Wielkanocy aktywnie, w skałach zostają rozwiane przez obrzydliwą pogodę. Tym razem byliśmy cwańsi – postanowiliśmy schować się na ten czas pod ziemią, gdzie żadna pogodynka nie da rady pokrzyżować naszych planów. Pomysł był prosty – w piątek po pracy wyjeżdżamy z Wrocławia bezpośrednio na parking pod wylotem Doliny Małej Łąki i pędzimy na Suchy Biwak w Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Resztę ustalimy na miejscu, w końcu tam, pod ziemią,  już tylko Bóg nas może sądzić!

Wejście do igloo, dopiero w jego wnętrzu znajduje się otwór jaskini.
Przepakunek z plecaków w wory.

                    Oczywiście pogodynka mimo wszystko musiała dać nam prztyczka w postaci deszczu i chlapy na podejściu do jaskini. Dopiero na wysokości Przechodu krople deszczu zmieniły się w płatki śniegu, szkoda, że już i tak byliśmy przemoczeni. Po drodze spotkaliśmy grupę grotołazów bodajże z Tatr i Bielska-Białej oraz dwóch Słowaków – wracali ze Śnieżnej. O 23 w Tatrach Zachodnich spotyka się tylko innych grotołazów. Nastąpiła szybka bajera, a potem kontynuacja drogi pod otwór – jeszcze tylko trzeba pokonać parę metrów pionu na linie poręczowej, przejść 15 minut i będzie można schować się w igloo. Niestety w tym miejscu nastąpił incydent – nasz miły kolega Jacek zapodział gdzieś przyrząd zaciskowy, więc musiał przełknąć tego arbuza i wykonać legendarny manewr wycofu. Cóż, każdemu prędzej czy później zdarza się nie wziąć jednego kalosza, zapomnieć kasku, zostawić latarkę w aucie… Sytuacja nabrała barw, bo zostaliśmy z Ostrym we dwóch, a w sumie w pięciu, bo jeszcze trzy syte wory ze sprzętem wymagały sprowadzenia pod ziemię. Między północą, a pierwszą dotarliśmy do igloo, teraz już żadna pogoda nie będzie nam pluć w twarz! Wydawało nam się, że szybko spakowaliśmy wory, zrzuciliśmy mokre szmaty i przyodzialiśmy jaskiniowe stroje, a tu nagle zrobiła się godzina druga w nocy. Wśliznęliśmy się z igloo do jaskini i po niecałych dwóch godzinach już szykowaliśmy się do odpoczynku przed dniem następnym, a plan był ambitny – zwiedzimy połączenie Śnieżnej z Wielką Litworową, a przynajmniej tyle ile się uda!

Wielka Studnia

Po niedługiej regeneracji napełniliśmy brzuchy i ruszyliśmy w dół. Krucha Dwudziestka, potem Pod Wantą, następnie Korkociąg, Wodospad II, Wodospad III, Marmity i II Biwak. Tutaj chwila przerwy na analizę dokumentacji jaskiniowej – gdzieś za IV Wodospadem ma być odejście w prawo do Galerii Krokodyla. Oczywiście mimo przeczytania informacji o prożku z prawej od razu polazłem do lin na wprost, co skończyło się nieplanowanym odwiedzeniem Syfonu Krakowskiego – ale to dobrze, jeszcze tylko Syfon Marzeń i będę miał zlustrowane wszystkie w Śnieżnej, które można zwiedzić suchą nogą. Po osiągnięciu tego nieplanowanego celu rozpoczęliśmy powrót do kluczowego rozejścia dróg pod IV Wodospadem. Wejście do Galerii Krokodyla okazało się być oczywiste, wystarczyło się porządnie rozejrzeć. Zatem stoimy przed wejściem w partie, o których powstało wiele mitów. Nazwy ciągów takie, jak „Partie Przechujów”, „Ciągi Przykrości”,  czy „Szczelina Agonii” mocno zachęcają do odwiedzenia. Przed pierwszym odcinkiem linowym nastąpiła szybka narada – zostawiamy wór z jedzeniem, pakujemy po dwa batony „za pazuchę” i idziemy do przodu dopóki nie nastąpi godzina 20, no niech będzie 21, potem koniecznie odwrót.  Jest nas dwóch – lepiej nie napierać za wszelką cenę, bo jak któremuś z nas siądzie bateryjka, to będzie przygodowo. Podekscytowani (a przynajmniej ja) ruszyliśmy na przód. Od razu dało się zauważyć, że jaskinia przestaje być taka przyjemna i wygodna jak ciągi główne. Cały czas przemieszaliśmy się wzdłuż szczeliny, raz szerszej, a raz węższej, raz wyższej, a raz niższej, a najczęściej niższej i węższej. „Chyba już rozumiem, dlaczego to jest Galeria Krokodyla” – mówię do Ostrego – „krokodyl zapewne poruszałby się tutaj komfortowo, człowiek niekoniecznie. No chyba, że to odkrywca miał ksywę Krokodyl”. Co chwila rzucałem okiem na plan i opis drogi spodziewając się, że „Małe Błotko” to już zaraz. W końcu tam trafiliśmy, błota nie było w ogóle, ale przynajmniej było ciasno. Za „Małym Błotkiem” już tylko kilka progów i Sala 52, czyli cel pośredni – na planie jest to mniej więcej połowa drogi. Jest wcześnie, może zdążymy zajrzeć do Litworowej! W Sali 52 obecny jest ciąg wodny, co stwarza świetną okazję na uzupełnienie płynów. Pokrzepieni izotonikiem z proszku ruszamy dalej, teraz czeka nas Przełaz im. Wiśniewskiego i Ciągi Przykrości, które okazują się być nie takie złe. Nagle wypadamy pod Suchym Kominem, stąd już blisko, zaraz dotrzemy pod Ekstazę, a stamtąd już tylko(!) ciasnoty i jesteśmy w Litworowej! Nasz entuzjazm zgasł gdzieś w szczycie Mokrego Komina. Musieliśmy pomylić drogę, mieliśmy do wyboru dwie opcje i wbiliśmy się w jakiś kolejny komin za ciasną szczeliną, w którego szczycie było rozgałęzienie, jedno i drugie ślepe. Jedno zbadał Ostry (nie wytrzymało próby kasku), drugie ja. Kilkumetrowa ciasna kiszka wymagająca zdjęcia uprzęży doprowadziła mnie do miejsca nie mającego nic wspólnego z opisem drogi. Widziałem tylko, jak kiszka trochę się zwęża, a jej światło do więcej niż połowy zakrywa woda. Szybka decyzja – powrót nad komin, męka z zakładaniem uprzęży w miejscu, gdzie nie da się normalnie obrócić głowy, zjazd do jakiegoś chociaż trochę przyjaznego człowiekowi miejsca i narada –  robimy odwrót. Okazało się, że w szczycie tego komina czas płynął inaczej i już dochodzi 21. Powrót wydawał się być bardziej przyjazny, w końcu poruszaliśmy się w dół, a nie do góry. Nie patrząc już na zegarki szliśmy bez przerwy z powrotem na II Biwak. Tam szybki baton, łyk płynów i droga do Suchego Biwaku. Mała ilość snu z nocy poprzedniej dała się we znaki, co prawda nie opadaliśmy z sił, ale nasz impet został znacząco zredukowany. Dotarłszy do bezpiecznego schronienia od razu zabraliśmy się za suszenie, w końcu przemoczenie śpiwora to droga w jedną stronę – na powierzchnię. Sposób na suszenie był prosty, trzeba się skulić, owinąć folią NRC, a pod siebie wstawić świeczkę i tak czekać. Po 30 minutach siedzenia w bezruchu stwierdziliśmy, że można tę metodę poprawić palnikiem gazowym, trzeba jedynie uważać, żeby się nie podpalić. Ostateczne poszliśmy spać nadal zmoczeni, ale już nie na tyle, żeby unieszkodliwić zdolności termiczne śpiworów.

Uczta

Rano była Niedziela Wielkanocna, więc w ramach świątecznego śniadania Ostry przygotował barszcz czerwony z kiełbasą śląską. Biorąc pod uwagę okoliczności był to nie ten barszcz i nie ta kiełbasa, ale to bez znaczenia… Świętujemy na miarę naszych możliwości. Pierwotny plan zakładał dalsze zwiedzanie nieznanych nam dotychczas partii w Wielkiej Śnieżnej, ale zarówno zmielenie z Krokodyla, jak i świadomość Jacka czekającego w nudzie na powierzchni skłoniły nas do decyzji o powrocie. Więc znowu w piątkę (bo przecież te trzy żółte dziady trzeba teraz wynieść) ruszyliśmy do góry. Wodociąg wydawał się być dziwnie długi, dopiero na Płytowcach udało nam się trochę rozruszać gnaty, a mnie czekała jeszcze wspaniała przygoda w Wielkiej Studni. Od pół roku zbieram się do wymiany sprzętu, bo w skutek wytarcia ząbków oba moje przyrządy zaciskowe ślizgają się na linach chudszych niż 10mm. Doznania z tego wychodzenia Wielkiej Studni skutecznie przekonały mnie do błyskawicznych zakupów.  Ostatni odcinek drogi to resztki Lodospadu i Rura. Latem ciężko poczuć dlaczego Rura jest Rurą, dopiero zasypana śniegiem okazuje się być śliską pochylnią o okrągłym przekroju. Jej pokonywanie do góry z dwoma worami pod sobą to wspaniałe podsumowanie całej akcji, wręcz esencja taternictwa jaskiniowego – niesprzyjająca konfiguracja terenu, morko, ślisko, przeszywający wiatr i jeszcze ściąga w dół. To wszystko powoduje, że osiągam jaskiniowy stan nirwany i najpierw bluzgam, jak wściekły zyskując moc ogromną, a potem śmieję się sam z siebie i do siebie. To ciekawe, że na każdej dłuższej akcji pojawia mi się w głowie myśl „po co ja tu w ogóle jestem?”, która maksymalnie 15 minut po wyjściu na powierzchnię znika, a w trakcie drogi zejściowej do auta zmienia się w „ale było dobrze, byle do następnego razu!”. Później w rozmowie z Ostrym okazuje się, że ma tak samo, może potrzebujemy pomocy jakichś specjalistów od głowy? Ja chyba wolę chorować na to dalej.

Powrót

                    Decyzja o wyjściu w niedzielę okazała się być bardzo słuszna – nastąpił powrót zimy i schodziliśmy po świeżym śniegu zdeponowanym na zmrożonej warstwie starego. W poniedziałek rano dosypało podobno po kolana, ale ja już wtedy siedziałem w domu przy planie, przekroju i opisie drogi próbując rozwiązać zagadkę naszego „zapychu” nad Mokrym Kominem. Co za niefart, chyba będziemy musieli tam wrócić!

Michał z Janowic

Centralny Zimowy Obóz Tatrzański, 2020

W przedostatni weekend lutego (20-23) odbył się Centralny Zimowy Obóz Tatrzański KTJ PZA, który miał za zadanie zwiększenie kompetencji grotołazów w poruszaniu się po górach zimą. Z pozoru dziwnym wydaje się fakt, że ogólnopolski zjazd jaskiniowy w Tatrach polega na wszystkim, co związane z górami, poza chodzeniem po jaskiniach. Jednak okazało się, że chyba wszystkim zbrzydło już schodzenie pod ziemię, bo w obozie wzięło udział aż 39 osób, a zapisy zostały zamknięte na dwa tygodnie przez ostatecznym terminem z powodu zbyt dużej ilości chętnych. 

Czytaj Dalej →

Lipcowy weekend na Jurze – 13-15.07.2018

                Pod koniec czerwca, gdy dobiegł końca kursowy wyjazd pod tytułem “Jaskinie Pionowe Jury” pozostał w nas niedosyt, z tego powodu małą grupą umówiliśmy się na dokładkę w najbliższy wolny weekend. Minął tydzień i rozpoczęliśmy przygotowania. Po paru dniach zbierania planów, przekrojów oraz informacji na temat wybranych przez nas jaskiń wreszcie w piątek trzynastego lipca spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na Jurę. W składzie Paweł, Wojtek i ja (Michał) dotarliśmy późnym wieczorem do Podzamcza, gdzie znajduje się parking strzeżony, który dla kursantów z Wrocławia pełni rolę ekskluzywnego pola namiotowego.

                W sobotę rano po szybkim śniadaniu wyjechaliśmy w stronę wsi Rodaki w celu znalezienia Jaskini Spełnionych Marzeń. Opisy dojść podawane przez innych grotołazów okazały się być bardzo przejrzyste i po niedługim czasie już zjeżdżaliśmy pod ziemię. Jaskinia była głęboką na 43 metry szczeliną, którą pokonywaliśmy przepinka po przepince, aż udało nam się trafić do kamienia podpisanego cyframi -43, było to jej dno. Teraz należało wyjść do pierwszej przepinki i zjechać drugą studnią, aby zwiedzić pozostałą część jaskini. Jak okazało się godzinie (wychodzenie po linie w ciasnych szczelinach to mozolna robota), zjechaliśmy po raz drugi tą samą szczeliną na to samo dno jaskini, tyle że inną drogą. Stwierdziliśmy, że w takim razie czas się stąd zwijać, bo tego dnia czeka nas jeszcze jedna dziura w ziemi to zwiedzenia. Szybko spakowaliśmy się do auta i podjechaliśmy w okolice otworu Jaskini Na Świniuszce. W rejonie, gdzie w każdej skale i pod każdym kamieniem jest otwór ciężko jest dojść do tego, gdzie należy wleźć. Z tego powodu najpierw próbowaliśmy wcisnąć się w otwór, który wcale jaskinią Na Świniuszce nie był. Jednak po 20 minutach poszukiwań odnaleźliśmy właściwe miejsce i schowaliśmy się pod ziemię. Tutaj poszło znacznie szybciej, w mniej niż dwie godziny udało nam się zjechać na dno i wyjść. Teraz pozostawało cieszyć się życiem – szybka ewakuacja do auta, a potem żurek, schabowy, ognisko i chwila odpoczynku. W niedzielę wspaniale wyspani zwinęliśmy obóz i pojechaliśmy znowu do miejscowości Rodaki, tym razem do Jaskini Józefa. Na parkingu w Rodakach spotkaliśmy kursantów w Katowic wraz z instruktorem, którzy wybierali się do Jaskini Rysiej. Gdy dotarliśmy do otworu naszej jaskini  okazało się, że czerwona lina już jest zawieszona i ktoś jest w środku. Zdecydowaliśmy udać się gdzie indziej, ale zanim zdążyliśmy to zrobić zaczepił nas osobnik legitymujący się imieniem Adam. Wytłumaczył nam, że wczoraj próbował ze znajomymi zwiedzić Jaskinię Józefa i akcja przedłużyła się tak, że wychodzili bardzo zmęczeni, a lina im się zaklinowała i nie mieli już sił na jej wyjmowanie. Poprosił, żebyśmy wychodząc z jaskini rozwiązali ten problem, więc od razu zaczęliśmy się przebierać w nasze stroje szambonurków. W trakcie tego dotarła do nas grupa kursowa katowiczan (Jaskinia Rysia była już zajęta przez inną grupę) i okazało się, że wejdziemy do tej jaskini Józefa razem, ponieważ obite są w niej dwie osobne drogi na dno. Zjechaliśmy na dół, zauważając po drodze, że na czerwonej linie kolegów Adama były powiązane ósemki, a do jednej z nich doczepiony był woreczek po uprzęży wspinaczkowej wypełniony sprzętem. Nic dziwnego, że im się to zaklinowało, szczególnie biorąc pod uwagę, że Jaskinia Józefa jest jaskinią szczelinową. Najwidoczniej dla wspinaczy z  Łodzi i Warszawy (o czym dowiedzieliśmy się później) nie było to tak oczywiste. Na dnie spędziliśmy co najmniej godzinę zachwycając się widokami i zwiedzając szczelinowe korytarze. Po tym czasie sprawnie wygramoliliśmy się na zewnątrz, gdzie nawiązaliśmy bliższą rozmowę z rodakami z Katowic. Chwilę później dzięki zaproszeniu instruktora ich grupy – Jacka wspólnie ruszyliśmy do jaskini W Zamczysku. Przed odejściem od otworu Jaskini Józefa jeszcze chwilę rozmówiliśmy się ze wspinaczami od czerwonej liny, okazało się, że postanowili zjechać pod ziemię mając do dyspozycji poignee i gri-gri, przez co spędzili tam 13 godzin. Jaskinia W Zamczysku okazała się niewielka ale ciekawa, szczególnie na dnie, gdzie w stropie znajdowały sie niezwykłe formy. Po tej krótkiej, około godzinnej wycieczce pożegnaliśmy się z katowiczanami i ruszyliśmy do ostatniego punktu w naszym planie – Studni Szpatowców. Wcześniej każdy z nas zaporęczował jedną jaskinię, więc ochotnika do tej trzeba było wylosować, stwierdziliśmy, że kamień papier i nożyce to dobry sposób. Wypadło na mnie, więc zabrałem się do dzieła. Zjeżdżając po 17 metrowej pochylni, która kończy się półką z dwoma otworami do 20 metrowej studni czułem cały czas lekką niepewność, szczególnie w momencie mijania znicza upamiętniającego tych, którzy wpadli do środka i zginęli. Stojąc na półce trzeba było zdecydować, który otwór studni wybrać, okazało się że wybraliśmy wariant rozrywkowy, który polega na zjechaniu całej studni w pełnym zwisie, bez kontaktu ze ścianą i bez przepinek. Dno tej studni okazało się także dnem jaskini, zgrupowaliśmy się więc, zrobiliśmy wspólne zdjęcie i rozpoczęliśmy odwrót.

                Teraz pozostało tylko znaleźć jakąś jadłodajnię. Wybór był prosty – żurek, duży placek po węgiersku i w drogę do Wrocławia. Droga powrotna to około 250 kilometrów, które wyjątkowo się dłużą gdy człowiek marzy o umyciu się i założeniu czegoś czystego. Chodzenie po jaskiniach chyba polega na  utrudnianiu sobie życia do tego stopnia, by potem cieszyć się najprostszymi udogodnieniami jak obiad, prysznic czy czyste skarpety.

Zajęcia linowe 3 – Góra Birów

Kolejny, w naszym wykonaniu  już drugi weekend na skałach Góry Birów minął pod znakiem spieczonych słońcem karków i obitych łokci oraz kolan. Chociaż w piątek wieczorem, gdy wszyscy spotkaliśmy się na polu namiotowym było świeżo po deszczu, a w sobotę rano obudziło nas stukanie kropel wody o tropiki namiotów, pierwsze wpięcia przyrządów w liny wykonywaliśmy już w niemalże 30 stopniowym upale.

Cała wyprawa rozpoczęła się standardowo od pobrania sprzętu z klubowego magazynu i rozdysponowania go między tą częścią kursantów, która posiada samochody. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji, wyznaczony wcześniej kierownik wyjazdu – Sebastian uległ kontuzji i przekazał mi władzę. Niemniej szybko w piątek wymieniliśmy się potrzebnymi informacjami i można było ruszać do Podzamcza. Stałym punktem wyjazdów na Jurę jest stanie w korku na drodze A4 (alternatywą jest prawie o godzinę dłuższa jazda przez Wieluń), tym razem nie było inaczej. Gdy wszyscy dotarliśmy na miejsce było już ciemno a ognisko płonęło w najlepsze. Pozostało rozstawić namioty, rozpakować się, pogadać chwilę przy ogniu i wyspać przed ciężką sobotą.

W wyspaniu bardzo pomogli nam motolotniarze, którzy zarówno w sobotę, jak i w niedzielę urządzali sobie przed 6.00 rano wyjątkowo niskie przeloty, nad naszym polem namiotowym. Dzięki temu o 7 prawie wszyscy już w pełni rześcy i pokrzepieni wypełzali namiotów w celu przygotowania się do dnia zajęć. Szybkie śniadanie, chaotyczne pakowanie się i po 9.00 spotkaliśmy się pod skałą z Guciem, Izą i Szufladą – naszymi instruktorami. Na początku poznaliśmy założenia treningowe tych zajęć – techniki linowe mają stać się dla nas sposobem bezpiecznego i sprawnego poruszania się po jaskiniach, a nie walką o przetrwanie na pierwszej przepince. W związku z tym w pełni zmotywowani spędziliśmy cały dzień na ćwiczeniu. Walcząc przez ponad 6 godzin na południowej ścianie Góry Birów w pełnym słońcu zdołaliśmy przećwiczyć wszystkie przepinki, odciągi, trawersy, wejścia i zjazdy oraz irytowanie instruktorów przede wszystkim. Sobotę zakończyliśmy obiadem w miejscowej restauracji i rozmowami przy ognisku.

Kolejnego dnia standardowo przywitał nas warkot silników motolotni – znak, że należy zacząć się zbierać. Niedziela niewiele różniła się od dnia poprzedniego, udaliśmy się w skały i po krótkiej pogadance już wisieliśmy na linach. Jako że był to drugi dzień, zaufanie do liny i poczucie komfortu w bezwładnym wiszeniu rosły, a kolejki na przepinkach trwały krócej niż zwykle. Tak czy owak nie mogło być idealnie, słońce dawało nam porządnie popalić, szczególnie na szczycie skały przy oczekiwaniu na zjazd. Dzięki temu wszyscy wróciliśmy do Wrocławia z wypalonymi na głowach obrysami kasków i zapasem witaminy D na cały rok. Poza standardowymi przepinkami, zjazdami i wchodzeniem po linie w niedzielę mieliśmy okazję przećwiczyć poruszanie się na linach kierunkowych i tyrolce. Cały dzień minął równie szybko jak sobota, niestety po obiedzie nie było już czasu na ognisko i rozmowy, trzeba było odpalać silniki i wracać skąd przyjechaliśmy.

Bogatsi w nowe umiejętności i doświadczenia rozjechaliśmy się do domów jednocześnie czekając niecierpliwie na kolejne zajęcia. Za dwa tygodnie czeka nas pierwsze wejście do jaskini pionowej, będzie to sprawdzianem tego co wyćwiczyliśmy w skałach.