Dzień 1
Drugi rok z rzędu wybraliśmy się wraz z Idą na Wielkanoc w Tatry. Stało się to już naszą tradycją świąteczną. Niestety stałą częścią naszych wiosennych wypraw zostało również przedzieranie się przez śnieg w dolinie Małej Łąki. Tak jak rok temu, nie prowadzi ono w sumie do niczego, bowiem tym razem również nie udało nam się wejść do żadnej jaskini.
Wszystko zapowiadało się świetnie. Piękna pogoda, której rychłe załamanie meteorolodzy zapowiadali już na następny dzień, zachęciła nas do wykonania łączonej akcji w dolinie Małej Łąki. Naszymi celami stały się jaskinia Śpiących Rycerzy oraz Przy Przechodzie. Dwie proste akcje połączone z działalnością powierzchniową. Idealne, aby się rozgrzać i skorzystać z ostatniego dnia ładnej pogody. Tym razem towarzyszył nam Marcin Buczkowski, który niegdyś był członkiem SGW, obecnie jest niezrzeszony.
Po osiągnięciu Wielkiej Polany, okazało się, że tu święta są zdecydowanie białe. Nikt z nas nigdy nie był w jaskini Śpiących Rycerzy, lecz otwór jaskini jest tak ewidentny, iż nawet sroga zima nie była w stanie go przed nami ukryć. Jednak radość nie trwała zbyt długo, ponieważ owa siedmiometrowa jama była zakorkowana śniegiem po strop. Wejście było niemożliwe, a kopanie wydawało się syzyfową pracą. Schodząc żlebem, znaleźliśmy miejsce, w którym zeszła lawina. Wnioskując po strzępkach futra było ono również lodowym grobem dla kozicy.
Dalsza część wycieczki nie trwała zbyt długo, gdyż już z daleka było widać, że jaskinia Przy Przechodzie jest zakopane głęboko pod śniegiem. Można powiedzieć, iż cała akcja zakończyła się happy endem, bowiem nic tak nie rozgrzewa ciała i serca, jak kopiasty talerz żeberek skonsumowanych w doborowym towarzystwie.
Dzień 2
Rano zaliczyliśmy ogromny falstart, bowiem pogoda zdecydowanie zniechęcała do jakiegokolwiek działania w terenie. Po śniadaniu udaliśmy się ponownie do łóżek. Morale były równie niskie, jak zachodnie Tatry mokre. Na bazie panował ogólny marazm i świąteczne lenistwo, jednak około godziny 11 pojawiło się okno pogodowe. Pomyśleliśmy – teraz albo nigdy. Błyskawicznie się zebraliśmy, by ruszyć do doliny Kościeliskiej.
Rozczarowani niepowodzeniami dnia poprzedniego, chcieliśmy poprawić sobie nastrój akcją-zupą chińską. Akcją, która zawsze się udaje i daje ogromną satysfakcję. Spakowaliśmy się na trawers Czarnej. By wypełnić w pełni świąteczny obowiązek, przygotowaliśmy koszyczek wielkanocny grotołaza. Wyruszyliśmy, tym razem w składzie: Ida Chojnacka, Jacek Malinowski, Mateusz Makarski oraz Marcin Buczkowski.
Dojście pod otwór nie przysporzyło nam żadnych kłopotów i przebiegło raczej standardowo, poza jednym małym szczegółem. W topniejącej zaspie znalazłem iPhone. Był to swego rodzaj psikus od losu, bowiem poprzedniego dnia Jacek zgubił swój telefon, który musiałem wykupić w zakopanym za flaszkę. Wracając do akcji. Złotówka poszła migiem. Pokonaliśmy ją w dwóch zespołach na przeciwwage. Wszystkie studnie na naszej drodze pokonaliśmy w ten właśnie sposób. Pierwsze problemy zaczęły się na prożku Rabka, który był pokryty lodem w 50%. Wraz z Jackiem zacząłem odkuwać go z lodu, jednocześnie martwiąc się czy w ogóle damy radę. Po chwili dołączył nas Marcin zwany Cinkiem i bunczucznie oznajmił, iż wywspina to bez problemu. Jak powiedział, tak uczynił. Z drobną pomocą kompanów pokonał prożek w mgnieniu oka. Wytłumaczyłem sobie z Jackiem, iz Cinek zwyczajnie nie wiedział, że to co robił było trudne.
Dalej nie było juz problemów z lodem, za to mocno lało się ze stropu. Ze skruchą muszę przyznać, że miałem duże problemy z pokonaniem Komina Węgierskiego. Trudności na wysokości 2-3 ringa z roku na rok rosną, bowiem jest to popularne miejsce i przez nadmierną eksploatację zostało jest mocno wyslizagane. Gdy dodamy do tego wodę lejącą się ciurkiem, otrzymamy spuchniete łapy oraz wymeczoną psychikę.
Dalej jaskinia była dla nas bardziej przychylna. Bardzo chciałem zrekompensować samemu sobie niepowodzenia wspinaczkowe, więc pełen zapału wstawiłem się w trawers Szmaragdowego Jeziorka. Moja psychika została mocno podbudowana, bowiem udało mi się pokonać trawers sprawnie jak nigdy. Dalej wszystko szło jak po masle. Ida jest genialnym przewodnikiem, więc nie było opcji by zabladzic. Cinek dalej popisywal się formą wspinaczkową na Progu Latających Want, której notabene nigdy nie szlifowal. Całej akcji towarzyszylo poczucie, że nie idzie nam zbyt dobrze, jednak okazalo sie, iz trawers zajal nam jedynie 6,5h.
Spodziewaliśmy się ciepłego powitania przez burze na powierzchni. Na całe szczęście meteorolodzy się mylili i zmagaliśmy się jedynie ze zmrozonym deszczem. Zejście przez żleb pod Wysranki zimą nie należy do przyjemnych. Przedzieranie się w dół przez śnieg do kolan, który raz za razem wpada do kaloszy. Droga z Polany Upłaz była bardzo przyjemna i bez niespodzianek. Jedyne, na co trzeba było uważać, to żaby zwabione deszczem na szlak doliny Kościeliskiej. Po powrocie na bazę rozstrzygnęliśmy nasz mały konkurs na przetransportowanie jajka niespodzianki przez jaskinie Czarną. Ida z Jackiem przenieśli jajka w nienaruszonym stanie. Ja z Cinkiem, no cóż… My dobrze wspinaliśmy.
Chciałbym jeszcze serdecznie podziękować Pulinie Buńce, która uraczyła nas pysznymi plackami z sosem brokułowym. Nie ma nic lepszego niż ciepłe, pyszne jedzenie po akcji.
Dzień 3
Trzeciego dnia musieliśmy nieco odpocząć. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej pogody na rest, bowiem zmrożony deszcz najlepiej ogląda się zza szyby. Ten dzień upłynął na zabawie w hackerów oraz integracjach przy grach planszowych. Okazało się, że telefon wyprodukowany przez najsłynniejszą na świecie firmę sadowniczą, leżał w zaspie od dwóch miesięcy. Mimo to udało się bez żadnych problemów odpalić aparat telefoniczny znaleziony w Kościelisku. Ku naszemu zaskoczeniu na ekranie ukazała się cyrlica, na całe szczęście Cinek potrafił rozszyfrować sowiecki szyfr. Udało nam się uzyskać adres email właścicielki. Podczas prób pozyskania większej ilości danych, doszło do blokady telefonu. Obecnie jestem w kontakcie z właścicielką, razem próbujemy ustalić sposób zwrotu.
Dzień 4
Tatry żegnały nas piękną pogodą, jednak przed wyjazdem mieliśmy jeszcze coś do zrobienia. Wzywał nas ponor jaskini Zimnej, w końcu to był lany poniedziałek. Oczarował nas widok lodu w jaskini, piękno zimy dało się dostrzec nie tylko na powierzchni. Po pokonaniu zamarzniętego prożka i kilku ciasnot dotarliśmy do ponoru. Śmingus dyngus celebrowałem, kąpiąc się nago w jaskini. Wszystkie tradycje świąteczne mieliśmy już wypełnione, więc nadszedł czas wracać. Wyjeżdżaliśmy z żalem, bowiem los zaplanował psikus i zostawił piękną pogodę na czas naszej absencji w Tatrach. Przychodzi mi na myśl pytanie: Czy świąt nie powinniśmy spędzać w zaciszu domowy z rodziną? Ja spędziłem Wielkanoc w miejscu, gdzie czuję się najlepiej z ludźmi, którzy są mi bliscy.