Wersja krótka
W dniach 1-4 sierpnia br. uczestnicy kursu taternictwa jaskiniowego w składzie Wojtek, Beti oraz Luźny poznawali tajniki wspinaczki pod czujnym okiem instruktora Emka. Wykonano program zajęć w stopniu zadowalającym. Strat w ludziach i sprzęcie nie odnotowano.
Nie wiem jak innym, ale niżej podpisanemu podobało się. Bardzo.
Wersja pełna
Stało się. Dzień pierwszy.
Umówione miejsce, umówiony czas. Góra Birów, poniedziałek, 9:00. Czekam z dwójką podobnych sobie nieszczęśników. Dwójką, chociaż miała być trójka. Jeden nie wytrzymał napięcia. Nikt nie ma pretensji. Sami nerwowym chichotem staramy się zamaskować zdenerwowanie. Bo oto ma nadejść On. Kapitan Bomba instruktorów. Spoglądam z nadzieją w niebo, może się jeszcze rozpada? Nic z tego. Słońca nie ma, ale najwyżej pokropi i to później.
Ale o to idzie On. Gustownie spóźniony kilka minut. Akurat tyle, żeby nas trochę zmiękczyć. Zupełnie niepotrzebnie. Reputacja go wyprzedza. Jesteśmy ostatnia grupą nieszczęśników rzuconych na pożarcie. Po krótkim przywitaniu szybko przechodzi do konkretów, dzieli sprzęt, opowiada, co będziemy robić. Niby, że miły gość. Dobra, dobra, udajemy, że wierzymy. Zaczyna się łagodnie: “to jest wędka, tak zakładamy na karabinek z koluchem, żeby nie przecierać kolucha..” Zgodnie kiwamy głowami, niby, że rozumiemy, ale widzę, że słabo dociera. Pozostałe ofiary, tak samo jak ja, kulą się wewnętrznie w oczekiwaniu na pierwszego “TH” Wstawiamy się po kolei w proste drogi wskazane przez KB. Dobrze, że trochę kropi, więc mam wytłumaczenie: “Mokra ta ściana” taa… mokra niby od deszczu. Wcale mi się dłonie nie pocą ze strachu. Wcale. Coś nam za dobrze idzie, bo KB wyraźnie nieusatysfakcjonowany. Widać, że nie chce marnować pierwszego “TH” na byle co. “Dobra” mówi, “Wędka jest dla tę… eee dla słabych wspinaczy, teraz wam pokaże tęp… eee tego, kursanci, jak się asekuruje z dołu”. Odchodzi zostawiając nas, każdego przy swoim ekspresie, ćwiczących wpinanie na obie strony i obie ręce. W kompletnej ciszy trzask karabinków słychać chyba w Zawierciu. Strzelamy w milczeniu, jakby nasze życie od tego zależało. Czuję na karku wzmocnione lornetką spojrzenie KB. Wreszcie wraca. Wyraźnie niezadowolony. Nie ma się czego przyczepić. Znowu “TH” grzęźnie gdzieś głęboko w gardle (gra słów nie zamierzona – przyp. autora). Łoimy asekurując się na zmianę. Stopień trudności drogi: schody bez poręczy, ale i tak jest ciężko. Jak to było? “fakjującym palcem lewej ręki łapiesz karabinek zamkiem w prawo?” Cholera może odwrotnie? Wiadomo, że tylko czeka na pierwszy poważny błąd. TH wręcz namacalnie wisi w powietrzu. Za mało pada, żeby udawać, że pot zalewający oczy to tylko deszcz. Przewiązanie przez kolucho. Niby proste, ale za pierwszym razem współnieszczęśnik wiąże się w elegancką pętelkę. O dziwo zamiast soczystego “TH” otrzymuje tylko łagodne “co jest k…!” Zaczynam podejrzewać, że Bomba jest dzisiaj nie w formie. Drugiego sposobu przewiązania przez kolucho nawet nam nie pokazuje “amerykański jest do d..” Dobrze dla nas. Mniej do zapamiętania. Deszcz-zbawca wygania nas na chwil parę do “jaskini”, gdzie odkryte nam zostają tajniki zjazdu w wysokim przyrządzie. Deszcz w zasadzie od razu przechodzi, ale w tym samym momencie kończy się herbata w termosie Kapitana, co oznacza nieuchronny koniec zajęć.
Dzień drugi.
Lampa od rana. Miejsce spotkania – Ryczów koło studni. Kapitan Emek Bomba spóźniony precyzyjne ułamki minut. Można zegarki regulować. Regulujemy i jedziemy za Bombomobilem pod pobliskie ostańce. Porzucamy samochody i dalej pieszo. Acha! ukryte ćwiczenia z orientacji w terenie! Dyskretnie zostawiam ślad z okruszków ostatniego krakersa. Docieramy pod sympatyczne skałki. “Wspinanie z dolną asekuracją i przewiązanie przez punkt” rzuca sucho instruktor. Prowadzę pierwszy, Beti mnie łapie. Wojtek dyma do samochodów, bo nie wziął skorupki. Zanim wchodzę na połowę drogi, wraca. Bez kasku. Nie sypał okruszków. Emek z nieźle udawaną rezygnacją idzie mu pokazać drogę. Bez groźby “TH” idzie się lekko i sympatycznie. A może droga taka łatwa? Widok z wierzchołka pozwala odetchnąć. Lekka bryza mile chłodzi twarz. Ale trzeba wracać do rzeczywistości. Poznajemy rodzaje stanowisk. Jakieś pająki, angliki, zosie-samosie i inne takie. Wreszcie kończy się herbata. Na deser jaskinia pozioma. Stopień trudności: sandały, krótkie spodenki i komórka zamiast latarki. Przyjemny chłodek. Drugi dzień bez “TH” czy my na pewno trafiliśmy do tego instruktora co trzeba? Niby podobny, ale widzieliśmy go przecież w akcji z inną grupą na górze Birów kilka tygodni temu… Może się maskuje? Zobaczymy. Wyluzowani bezstresowym przebiegiem szkolenia pozwalamy sobie na relaks. Odwiedzamy Pustynię Błędowską. Fajna. Pusta dość.
Dzień trzeci.
Znajoma już Góra Birów. Po krótkiej scysji z Panem Właścicielem Terenu na temat sposobów dostawania się pod gród przez Jego Teren możemy zaczynać zajęcia. Z wrażenia nawet nie odnotowuję czy KB spóźnił się zwyczajowe 6 i pół minuty, czy nie. Zaczyna być pod górę, mimo że nawet nie wchodzimy w ścianę. Pół dnia uczymy się o kościach, krowich dzwonkach i innych takich. W końcu obwieszony wszystkim, co Emek miał w dwóch przepastnych torbach typu Ikea, robię jakąś drogę z protekcją własną. Skala trudności drabina. Tracimy już nadzieję, na usłyszenie legendarnego “TH” może to nasza wina? Może nie zasłużyliśmy? Dzień mija miło i pracowicie, ale jednak jakiś niedosyt. Jeden termos herbaty później rozstajemy się z niezmiennie miłym i sympatycznym Emkiem (może ufo podmieniło?) i po szybkim zwiedzaniu zamku Pilcza w Smoleniu udajemy się na zasłużony spoczynek.
Dzień czwarty.
Góra Birów dla odmiany. Znamy ścieżki, więc Pan Właściciel Terenu nam zwisa. Może dlatego nawet się nie pojawia. Zegarki znowu można od Emka regulować, Oddychamy z ulgą. Działamy w dwójkowych zespołach. Stanowiska wielkokierunkowe, zmiany na prowadzeniu. Emek się nudzi. Bierzemy to za dowód najwyższego uznania. Ze zdwojonym entuzjazmem zacieramy kości w szczelinach, motamy pętle na mostkach i pipantach. To nie szkodzi, że droga skalą trudności nie porywa. Nie jesteśmy tu po to, żeby poprawiać wynik sportowy, tylko żeby się czegoś nauczyć. Tylko mijająca nas na drodze grupa przedszkolaków trochę nam się dziwnie przygląda. Z żalem żegnamy śliskie ostańce Jury i podejrzanie zadowolonego Kapitana Bombę. Przez parę dni znacznie zwiększyliśmy swoją wiedzę na temat swojej niewiedzy. Nie tracimy nadziei. W Tatrach na pewno wyciśniemy z niego parę soczystych “TH”
Autor: Luźny (Maciek)