Zjazd z liliowego – 26-27.11.2011

„Zjazd z Liliowego (…), choć łatwy, jest rzadko odwiedzany – z jednej strony często wystawiany na zagrożenie lawinami, a z drugiej nie dostarcza nadzwyczajnych atrakcji”. Narciarstwo wysokogórskie w Polskich Tatrach Wysokich.

O tym, że skitury fajna rzecz, nie trzeba nikogo z Was przekonywać. Każdy z nas kupił je po to, by wreszcie pośmigać na dziewiczych stokach, wyzwolić się spod dyktanda wyciągów. Nie stać w kolejkach, nie słuchać narzekania kto, komu, po jakich szpanerskich nartach przejechał, zdzierając brokatowe kwiatki (wiem, bo sama takie w piwnicy mam).  W Tatry jeżdżę na skitury z różnymi osobami z klubu od kilku lat. Zawsze był problem ze śniegiem, dlatego nasze eskapady ograniczały się do dolinek, a często gęsto kooczyły zdarciem fok na kamolach. Gdy tego roku dostałam zaproszenie wsparte wspaniałą prognozą pogody oraz widokiem webkamery na ośnieżone góry, nie wahałam ani przez moment. Było nas trzech, w każdym z nas inna krew… A właściwie było nas troje. Grzesiu, który ma największe doświadczenie i najlepszą technikę, ja – domorosły narciarz z życiową sentencją „byle się nie wywrócić” i Arek – kompletna świeżynka. Tego pamiętnego dnia przekroczyliśmy wszystkie możliwe zasady zdrowego rozsądku.

1. Kto rano wstaje, ten w kolejce nie wystaje. Słynna kolejka na Kasprowy. Mamy wielki plan. Plan wymyśliłam ja, a koledzy (chyba niespełna zmysłów) nań przystali. Wjazd na Kasprowy, przejście przez Beskid, zjazd z Liliowego na stronę słowacką, Walentkowa Przełęcz, Gładka Przełęcz, zjazd z Pięciu Stawów. Niezła wyrypa na cały dzień. Długi dzień. A my wstaliśmy późno… Czekał nas więc pieszy spacer do Doliny Gąsienicowej.

2. Kto czekan nosi, ten się nie prosi. W Tatry przyjechaliśmy oszpejeni jak na K2. Arek miał wszystko: liny, uprzęże, śruby lodowe… Po porannych konsultacjach zabraliśmy tylko czekany i raki. W Murowańcu zapytaliśmy o nocleg i uradowani wolnymi miejscami zaklepaliśmy sobie miejsca pod kocykiem, bo śpiwory zostały u Galicowej. Moje odwiedziny pokoju w schronisku skończyły się porzuceniem czekana. Plany zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wyszliśmy z Murowańca z zamiarem wejścia na Kasprowy, żeby sprawdzić warunki na następny dzień i zerknąć na Słowację, czy damy radę zrealizować poprzedni, szaleńczy plan na niedzielę. Już w drodze przekonałam kolegów, by pójść na Liliowe i zjechać bądź z Beskidu, bądź z Kasprowego. Grześka nie trzeba było długo namawiać. Trzymający się tyłów Arek wreszcie nas dogonił, by oznajmić za kogo nas uważa i co myśli o naszym tempie poruszania się oraz o ogólnym niedorozwoju wyobraźni. Po czym ruszył za nami. Szliśmy, szliśmy i nie wiedzieć kiedy zostaliśmy na lodzie. Tego dnia twardość śniegu była „na nóż”. Nie wiem do czego ją porównać. Było to coś pomiędzy lodoszrenią a lodem. Na warstwie lodu leżała cieniusieńka warstewka puchu, która sprawiała mylne wrażenie stabilności. Byliśmy już nad kotłem Zielonego Stawu i zrobiło się jakoś tak przestrzennie. Bardzo lubię przestrzeo, ale nie taką. Tym bardziej, że nie robiliśmy żadnych postępów. Jeden krok w przód, jeden ślizg w dół. Tylko Arek człapał raźno, gdyż jak się okazało, gdy został z tyłu, przyczepił sobie harszle. Zaczęło robić się stromo i nerwowo. W tej sytuacji i miejscu nie sposób było ani wypiąd nart i ubrad raków, ani szybko przepiąć nart do zjazdu. Każdy zbędny ruch mógł zakooczyć się lotem do kotła. W końcu Grzesiek za pomocą czekana wyrył sobie platformę, na której przygotował się do zjazdu a ja, asekurowana z dołu przez Arka, „schodkując” zeszłam do miejsca, gdzie wykopałam butami takąż samą platformę i przepięłam się do zjazdu.

liliwowe 1

3. Kto harszle kupił, ten się nie wygłupił. Zjazd, jak się domyślacie, nie trwał długo (pomijając czekanie na wiecznie przepinającego się Arka). Jechało się „jak po lodzie”. Zrezygnowaliśmy z noclegu w Murowaocu. Bez harszli nie mieliśmy szans dokonać niczego sensownego. Limit szczęścia głupiego też pewnie został wyczerpany na ten rok. Bo przecież nie opowiedziałam wam o powrocie…

4. Od Murowaoca wracaliśmy nartostradą, która za każdym razem dostarcza mi niezapomnianych wrażeń. Zachęciłam Arka, by zjeżdżał „na nartach” czyli rozłączonych płozach deski snowboardowej do zadań specjalnych. W tychże „nartach” z przyczyn technicznych nie ma wewnętrznych krawędzi, są one szerokie i mają dziwnie zakrzywione dzioby. Dodam jeszcze, że kolega Arkadiusz nigdy na nartach nie jeździł… Bilans tego wydarzenia to skręcona kostka Grześka, wbicie przeze mnie sobie kijka w policzek i wielokrotne, zakończone każdorazowo powstaniem, upadki Arka. Wszystko dlatego, że zjeżdżaliśmy lasem w kompletnych ciemnościach.

5. Wszyscy przeżyli, na bazę wrócili. A na bazie kurs świętował zakończenie obozu zimowego.

liliowe2

Tekst: Agnieszka Majewska
Zdjęcia: Arkadiusz Młynarczyk

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *