„Zjazd z Liliowego (…), choć łatwy, jest rzadko odwiedzany – z jednej strony często wystawiany na zagrożenie lawinami, a z drugiej nie dostarcza nadzwyczajnych atrakcji”. Narciarstwo wysokogórskie w Polskich Tatrach Wysokich.
O tym, że skitury fajna rzecz, nie trzeba nikogo z Was przekonywać. Każdy z nas kupił je po to, by wreszcie pośmigać na dziewiczych stokach, wyzwolić się spod dyktanda wyciągów. Nie stać w kolejkach, nie słuchać narzekania kto, komu, po jakich szpanerskich nartach przejechał, zdzierając brokatowe kwiatki (wiem, bo sama takie w piwnicy mam). W Tatry jeżdżę na skitury z różnymi osobami z klubu od kilku lat. Zawsze był problem ze śniegiem, dlatego nasze eskapady ograniczały się do dolinek, a często gęsto kooczyły zdarciem fok na kamolach. Gdy tego roku dostałam zaproszenie wsparte wspaniałą prognozą pogody oraz widokiem webkamery na ośnieżone góry, nie wahałam ani przez moment. Było nas trzech, w każdym z nas inna krew… A właściwie było nas troje. Grzesiu, który ma największe doświadczenie i najlepszą technikę, ja – domorosły narciarz z życiową sentencją „byle się nie wywrócić” i Arek – kompletna świeżynka. Tego pamiętnego dnia przekroczyliśmy wszystkie możliwe zasady zdrowego rozsądku.
1. Kto rano wstaje, ten w kolejce nie wystaje. Słynna kolejka na Kasprowy. Mamy wielki plan. Plan wymyśliłam ja, a koledzy (chyba niespełna zmysłów) nań przystali. Wjazd na Kasprowy, przejście przez Beskid, zjazd z Liliowego na stronę słowacką, Walentkowa Przełęcz, Gładka Przełęcz, zjazd z Pięciu Stawów. Niezła wyrypa na cały dzień. Długi dzień. A my wstaliśmy późno… Czekał nas więc pieszy spacer do Doliny Gąsienicowej.
2. Kto czekan nosi, ten się nie prosi. W Tatry przyjechaliśmy oszpejeni jak na K2. Arek miał wszystko: liny, uprzęże, śruby lodowe… Po porannych konsultacjach zabraliśmy tylko czekany i raki. W Murowańcu zapytaliśmy o nocleg i uradowani wolnymi miejscami zaklepaliśmy sobie miejsca pod kocykiem, bo śpiwory zostały u Galicowej. Moje odwiedziny pokoju w schronisku skończyły się porzuceniem czekana. Plany zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wyszliśmy z Murowańca z zamiarem wejścia na Kasprowy, żeby sprawdzić warunki na następny dzień i zerknąć na Słowację, czy damy radę zrealizować poprzedni, szaleńczy plan na niedzielę. Już w drodze przekonałam kolegów, by pójść na Liliowe i zjechać bądź z Beskidu, bądź z Kasprowego. Grześka nie trzeba było długo namawiać. Trzymający się tyłów Arek wreszcie nas dogonił, by oznajmić za kogo nas uważa i co myśli o naszym tempie poruszania się oraz o ogólnym niedorozwoju wyobraźni. Po czym ruszył za nami. Szliśmy, szliśmy i nie wiedzieć kiedy zostaliśmy na lodzie. Tego dnia twardość śniegu była „na nóż”. Nie wiem do czego ją porównać. Było to coś pomiędzy lodoszrenią a lodem. Na warstwie lodu leżała cieniusieńka warstewka puchu, która sprawiała mylne wrażenie stabilności. Byliśmy już nad kotłem Zielonego Stawu i zrobiło się jakoś tak przestrzennie. Bardzo lubię przestrzeo, ale nie taką. Tym bardziej, że nie robiliśmy żadnych postępów. Jeden krok w przód, jeden ślizg w dół. Tylko Arek człapał raźno, gdyż jak się okazało, gdy został z tyłu, przyczepił sobie harszle. Zaczęło robić się stromo i nerwowo. W tej sytuacji i miejscu nie sposób było ani wypiąd nart i ubrad raków, ani szybko przepiąć nart do zjazdu. Każdy zbędny ruch mógł zakooczyć się lotem do kotła. W końcu Grzesiek za pomocą czekana wyrył sobie platformę, na której przygotował się do zjazdu a ja, asekurowana z dołu przez Arka, „schodkując” zeszłam do miejsca, gdzie wykopałam butami takąż samą platformę i przepięłam się do zjazdu.
3. Kto harszle kupił, ten się nie wygłupił. Zjazd, jak się domyślacie, nie trwał długo (pomijając czekanie na wiecznie przepinającego się Arka). Jechało się „jak po lodzie”. Zrezygnowaliśmy z noclegu w Murowaocu. Bez harszli nie mieliśmy szans dokonać niczego sensownego. Limit szczęścia głupiego też pewnie został wyczerpany na ten rok. Bo przecież nie opowiedziałam wam o powrocie…
4. Od Murowaoca wracaliśmy nartostradą, która za każdym razem dostarcza mi niezapomnianych wrażeń. Zachęciłam Arka, by zjeżdżał „na nartach” czyli rozłączonych płozach deski snowboardowej do zadań specjalnych. W tychże „nartach” z przyczyn technicznych nie ma wewnętrznych krawędzi, są one szerokie i mają dziwnie zakrzywione dzioby. Dodam jeszcze, że kolega Arkadiusz nigdy na nartach nie jeździł… Bilans tego wydarzenia to skręcona kostka Grześka, wbicie przeze mnie sobie kijka w policzek i wielokrotne, zakończone każdorazowo powstaniem, upadki Arka. Wszystko dlatego, że zjeżdżaliśmy lasem w kompletnych ciemnościach.
5. Wszyscy przeżyli, na bazę wrócili. A na bazie kurs świętował zakończenie obozu zimowego.
Tekst: Agnieszka Majewska
Zdjęcia: Arkadiusz Młynarczyk