Pod koniec czerwca, gdy dobiegł końca kursowy wyjazd pod tytułem “Jaskinie Pionowe Jury” pozostał w nas niedosyt, z tego powodu małą grupą umówiliśmy się na dokładkę w najbliższy wolny weekend. Minął tydzień i rozpoczęliśmy przygotowania. Po paru dniach zbierania planów, przekrojów oraz informacji na temat wybranych przez nas jaskiń wreszcie w piątek trzynastego lipca spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na Jurę. W składzie Paweł, Wojtek i ja (Michał) dotarliśmy późnym wieczorem do Podzamcza, gdzie znajduje się parking strzeżony, który dla kursantów z Wrocławia pełni rolę ekskluzywnego pola namiotowego.
W sobotę rano po szybkim śniadaniu wyjechaliśmy w stronę wsi Rodaki w celu znalezienia Jaskini Spełnionych Marzeń. Opisy dojść podawane przez innych grotołazów okazały się być bardzo przejrzyste i po niedługim czasie już zjeżdżaliśmy pod ziemię. Jaskinia była głęboką na 43 metry szczeliną, którą pokonywaliśmy przepinka po przepince, aż udało nam się trafić do kamienia podpisanego cyframi -43, było to jej dno. Teraz należało wyjść do pierwszej przepinki i zjechać drugą studnią, aby zwiedzić pozostałą część jaskini. Jak okazało się godzinie (wychodzenie po linie w ciasnych szczelinach to mozolna robota), zjechaliśmy po raz drugi tą samą szczeliną na to samo dno jaskini, tyle że inną drogą. Stwierdziliśmy, że w takim razie czas się stąd zwijać, bo tego dnia czeka nas jeszcze jedna dziura w ziemi to zwiedzenia. Szybko spakowaliśmy się do auta i podjechaliśmy w okolice otworu Jaskini Na Świniuszce. W rejonie, gdzie w każdej skale i pod każdym kamieniem jest otwór ciężko jest dojść do tego, gdzie należy wleźć. Z tego powodu najpierw próbowaliśmy wcisnąć się w otwór, który wcale jaskinią Na Świniuszce nie był. Jednak po 20 minutach poszukiwań odnaleźliśmy właściwe miejsce i schowaliśmy się pod ziemię. Tutaj poszło znacznie szybciej, w mniej niż dwie godziny udało nam się zjechać na dno i wyjść. Teraz pozostawało cieszyć się życiem – szybka ewakuacja do auta, a potem żurek, schabowy, ognisko i chwila odpoczynku. W niedzielę wspaniale wyspani zwinęliśmy obóz i pojechaliśmy znowu do miejscowości Rodaki, tym razem do Jaskini Józefa. Na parkingu w Rodakach spotkaliśmy kursantów w Katowic wraz z instruktorem, którzy wybierali się do Jaskini Rysiej. Gdy dotarliśmy do otworu naszej jaskini okazało się, że czerwona lina już jest zawieszona i ktoś jest w środku. Zdecydowaliśmy udać się gdzie indziej, ale zanim zdążyliśmy to zrobić zaczepił nas osobnik legitymujący się imieniem Adam. Wytłumaczył nam, że wczoraj próbował ze znajomymi zwiedzić Jaskinię Józefa i akcja przedłużyła się tak, że wychodzili bardzo zmęczeni, a lina im się zaklinowała i nie mieli już sił na jej wyjmowanie. Poprosił, żebyśmy wychodząc z jaskini rozwiązali ten problem, więc od razu zaczęliśmy się przebierać w nasze stroje szambonurków. W trakcie tego dotarła do nas grupa kursowa katowiczan (Jaskinia Rysia była już zajęta przez inną grupę) i okazało się, że wejdziemy do tej jaskini Józefa razem, ponieważ obite są w niej dwie osobne drogi na dno. Zjechaliśmy na dół, zauważając po drodze, że na czerwonej linie kolegów Adama były powiązane ósemki, a do jednej z nich doczepiony był woreczek po uprzęży wspinaczkowej wypełniony sprzętem. Nic dziwnego, że im się to zaklinowało, szczególnie biorąc pod uwagę, że Jaskinia Józefa jest jaskinią szczelinową. Najwidoczniej dla wspinaczy z Łodzi i Warszawy (o czym dowiedzieliśmy się później) nie było to tak oczywiste. Na dnie spędziliśmy co najmniej godzinę zachwycając się widokami i zwiedzając szczelinowe korytarze. Po tym czasie sprawnie wygramoliliśmy się na zewnątrz, gdzie nawiązaliśmy bliższą rozmowę z rodakami z Katowic. Chwilę później dzięki zaproszeniu instruktora ich grupy – Jacka wspólnie ruszyliśmy do jaskini W Zamczysku. Przed odejściem od otworu Jaskini Józefa jeszcze chwilę rozmówiliśmy się ze wspinaczami od czerwonej liny, okazało się, że postanowili zjechać pod ziemię mając do dyspozycji poignee i gri-gri, przez co spędzili tam 13 godzin. Jaskinia W Zamczysku okazała się niewielka ale ciekawa, szczególnie na dnie, gdzie w stropie znajdowały sie niezwykłe formy. Po tej krótkiej, około godzinnej wycieczce pożegnaliśmy się z katowiczanami i ruszyliśmy do ostatniego punktu w naszym planie – Studni Szpatowców. Wcześniej każdy z nas zaporęczował jedną jaskinię, więc ochotnika do tej trzeba było wylosować, stwierdziliśmy, że kamień papier i nożyce to dobry sposób. Wypadło na mnie, więc zabrałem się do dzieła. Zjeżdżając po 17 metrowej pochylni, która kończy się półką z dwoma otworami do 20 metrowej studni czułem cały czas lekką niepewność, szczególnie w momencie mijania znicza upamiętniającego tych, którzy wpadli do środka i zginęli. Stojąc na półce trzeba było zdecydować, który otwór studni wybrać, okazało się że wybraliśmy wariant rozrywkowy, który polega na zjechaniu całej studni w pełnym zwisie, bez kontaktu ze ścianą i bez przepinek. Dno tej studni okazało się także dnem jaskini, zgrupowaliśmy się więc, zrobiliśmy wspólne zdjęcie i rozpoczęliśmy odwrót.
Teraz pozostało tylko znaleźć jakąś jadłodajnię. Wybór był prosty – żurek, duży placek po węgiersku i w drogę do Wrocławia. Droga powrotna to około 250 kilometrów, które wyjątkowo się dłużą gdy człowiek marzy o umyciu się i założeniu czegoś czystego. Chodzenie po jaskiniach chyba polega na utrudnianiu sobie życia do tego stopnia, by potem cieszyć się najprostszymi udogodnieniami jak obiad, prysznic czy czyste skarpety.